wtorek, 27 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #4




7 kwietnia, środa, Amman, Jordania

Syria bardzo szybko zraziła do siebie Alpera. Mnie chyba jeszcze szybciej zraziła Jordania. O ile w samym Ammanie wszystko było dobrze, to tutaj kurtuazja się skończyła. Na południe były tylko pieniądze. Oczywiście te wyciśnięte wszelkimi sposobami z turystów. Również naciągnięte.
Ale po kolei, bo wszystko zaczęło się już na granicy, na którą przyjechaliśmy bez gotówki (teoretycznie wiedząc, że musimy zapłacić podatek wyjazdowy - 500 SYP oraz opłatę za wizę 10JD). W całym zamieszaniu pomógł nam chińczyk mieszkający we Francji, który wracał z Syrii. Pożyczył nam w ciemno pieniądze na wszystko; udało nam się szybko znaleźć bankomat i oddać. Przy okazji, Alper jako jedyny z pasażerów został wzięty na kontrolę osobistą, ponieważ nosił arafatkę odpowiadającą regionowi Izraela i Palestyny (tak, kolory i wzory mają znaczenie, ja mam czerwoną, syryjską neutralną). W samym Ammanie po przyjeździe uderzyło nas:
- bardzo dużo ludzi w różnym wieku mówi po angielsku
- jest McDonald's, Burger King, KFC, Pizza Hut itp. oczywiście z arabskimi tłumaczeniami
- taksówkarze są wyjątkowo natrętni i strasznie naciągają - z dworca do mieszkania naszego hosta zapłaciliśmy 4 JD (1 JD = 0.9 EUR, wynegocjonowane z 5 JD), a dzisiaj jadąc z mieszkania na inny dworzec, który jest znacznie dalej zapłaciliśmy jedynie 3 JD.
Nasz host, Murray z UK, okazał się być super kolesiem. Ma 22 lata, studiuje w New Castle ale zrobił sobie gap year, podczas którego robi staż AISEC'owy w Jordanii. Okazało się, że nie mógł nas odebrać z dworca, nikogo nie było w domu, ale zostawił nam ukryty klucz i podał wskazówki jak go znaleźć. Trochę pogadaliśmy, poszliśmy spać.
Plan na dziś zakładał Petrę, czyli właściwie największą atrakcję turystyczną kraju (uznaną za jeden z 7 nowych cudów świata). 3 godziny drogi z Ammanu. Na dworcu taksówkarze bezczelnie wciskali nam kit, że nie ma autobusu, że tylko taksówkę możemy wziąć. Jak dla nas jedynie 40JD od osoby. Kilkanaście metrów dalej zapłaciliśmy 5 JD/os za minibusa. Sama Petra... warta swojej (wygórowanej) ceny 33 JD (spieszcie się, od 1.11.2010 - 40 JD). Słowa tego nie opiszą, zostawiam zdjęcia, wyobraźnie i w razie czego służę wskazówkami. Schody zaczęły się, żeby wrócić, bo okazało się, że autobusów nie ma po godzinie 16. Z Petry do przystanku autobusowego jest około 2-3km. Życzliwy kierowca zaoferował się, że nas podrzuci. Po drodze poinformował, że nie ma busów, że taksi, że jego znajomy mówi po angielsku, to do niego podjedziemy i wytłumaczy nam wszystko. Okazało się, że "życzliwy kierowca" sam prowadził "service taxi" i może nas zabrać do Ammanu za 60 JD w sumie. Niech się wypcha, więc chciał nas skasować za te dwa kilometry z Petry do Wadi Musa. Niech się wypcha, nie zapłaciliśmy. Faktycznie, nie było autobusów z Wadi Musa do Ammanu, ale ponoć były z Ma'anu, kilkadziesiąt kilometrów dalej, ale żeby się tam dostać trzeba było wziąć taksówkę. Znowu, taksówkarz powiedział że weźmie nas za 5JD. Po drodze namawiał na Amman i Morze Martwe za 40-50 JD, po czym chciał nas skasować 10 JD (5 JD od osoby). Wynegocjowaliśmy 7.50 JD. Do Ma'anu przyjechaliśmy akurat jak minibus (ostatni bądź przedostatni) odjeżdżał pełny. I znów - taxi, service taxi itp. Kobieta mówiła, że 7 JD oso osby, kierowca, że jak dla nas to w sumie 25 JD. W końcu podstarzały Jordańczyk pomógł nam i razem z nim i jeszcze jednym pasażerem pojechaliśmy do Ammanu. 7JD od osoby + 5JD (całość) za podrzucenie pod wybrany adres...

... Tutaj kończą się moje odręczne zapiski prowadzone podczas wyjazdu... Do opisania zostały jedynie godziny spędzone na terenie Libanu... później.



poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #3

5 kwietnia, poniedziałek, Damaszek, Syria

Święta Wielkanocne zbliżają się do końca, za kilka minut wybije północ i skończą się moje pierwsze święta poza domem. Podobnie skończy się za kilkanaście godzin moja przygoda w Damaszku, stolicy Syrii. Couch surfing jest świetny, bo nigdy nie wiesz na kogo trafisz. W Damaszku spędziliśmy dwie noce surfując po podłodze... syryjskich żołnierzy. Służba wojskowa jest obowiązkowa, nawet po studiach i trwa 24 miesiące. Mohametowi, naszemu hostowi, zostało jeszcze 9, Abdul Aziemu - 3. Osoba pełniąca służbę jest bardzo ograniczona jeśli mówimy o prawach obywatelskich. Ich dowody osobiste są inne niż cywilne, nie mogą zawierać umów czy innych tego typu rzeczy. Nie mieszkają też w koszarach, rząd gwarantuje im lokum. Na bardzo niskim poziomie. W ciągu tych dwóch dni w czwórkę (Alper, Mohamet, Abdul Azi i ja) spaliśmy w pomieszczeniu, które ma może 9metrów kwadratowych, goły cement na podłodze (przykryty dywanem, na to cienki materac), ściany otynkowane były może z 10 lat temu, dach drewniany. Pomieszczenie to służyło za sypialnię, kuchnię (lodówka i butelka z gazem jest) i salon (telewizor jest). Toaleta na zewnątrz, turecka. Woda bieżąca jest z ogrodowego szlaucha więc o prysznicu zapomnij (ostatni miałem... w piątek wieczorem). Ale wiecie co? To jest niesamowite. Ci ludzie wiele nie mają materialnie, ale serca mają wielkie. W niedzielę, po przyjeździe tutaj zjedliśmy w piątkę (Mohamet host, Mohamet jego przyjaciel, Abdul Azi i my) syryjską kolację, czyli tortillo-pitę, hummus (pasta z ciecierzycy), falafel (smażone kotleciki z ciecierzycy), wypiliśmy kilka filiżanek syryjskiej herbaty (domyślnie bardzo słodka), a na koniec filiżankę tureckiej kawy (robił Abdul Azi, Kurd). Nasz host miał nocna wartę, więc spotkał się z nami dopiero w poniedziałek po południu. Cały dzień spędziliśmy z drugim Mohametem, który prawie nie mówił po angielski, ale jego chęć porozumienia się z nami była tak wielka, że nam się udawało. Pokazał nam właściwie cały Stary Damaszek i kilka urokliwych-nie-turystycznych-miejsc.
Ach, bym zapomniał. Na śniadanie Abdul Azi przygotował nam (czytaj: kupił ^^) gorące placki - z serem, papryką i z zatarem (tak, pamiętałem, kupiłem).
Damaszek jest niesamowity. Współgra tutaj konserwatywny islam z dość frywolnym chrześcijaństwem. Obok siebie stoją meczety, kościoły katolickie i ortodoksów czy Ormian. Souq (bazar) jest niewiarygodny - tłoczny od ludzi, towarów i zapachów przypraw i owoców. Podobał mi się na pewno bardziej niż Halep (no może z wyjątkiem cytadeli, damasceńska jest zamknięta dla turystów). Dystrykt żydowski jest urokliwy, główny meczet imponujący i w środku i na zewnątrz. Wrokliwe małe uliczki wypełnione sklepikami czy palarniami nargileh, piękne. Mohamet zaprowadził nas nawet do kawiarni, do której chcieliśmy iść ze względu na hakawati Abu Shadiego(ostatniego żyjącego profesjonalnego opowiadacza). Niestety spóźniliśmy się o godzinę, czego bardzo żałujemy. Następnym razem... jest powód żeby wrócić kiedyś do Damaszku. Kiedyś na pewno wrócę, na dłużej. Póki co, kolejne miasta czekają. Za kilka godzin bierzemy autobus do drugiej stolicy tego wyjazdu - Ammanu, stolicy Jordanii. Tam też będziemy surfować...
Zostało nam 6 dni, do zobaczenia Amman, Petra, Beirut, Tripoli, Lattakia, znowu tranzytem Hatay. Żeby w niedzielę w nocy być w Ankarze; ale to jeszcze tyle czasu. 6 dni przygód przed nami.
PS: W Halepie byliśmy atrakcją turystyczną... może dlatego, że świeżo zakupione arafatki nosiliśmy jak miejscowi, na głowie? :)

















czwartek, 15 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #2

3 kwietnia, sobota, Halep (Aleppo), Syria

Po nocy spędzonej na podłodze niezbyt dobrego hotelu (specjalne podziękowania dla Marii, Janki i Robeen, które użyczyły mi podłogi w swoim pokoju hotelowym), kilku godzinach w autobusie, który teoretycznie miał nas dowieźć do Halepu (a nie dowiózł, jedynie przewiózł przez granicę), szalonej przejażdżce syryjską taksówką z trójką niemieckich turystów, w końcu jesteśmy w Halep. Po kolejnych kilku godzinach kręcenia się po mieście i szukania hostelu/hotelu/lokum w końcu znaleźliśmy miejsce w małym, trochę obskurnym hostelu - materac na podłodze w przeszklonym patio na dachu. Za całe SYP 250(funt syryjski), czyli około... EUR 4, czyli nie jest źle. Spędziliśmy tu ledwo chwilę i od razu wyszliśmy na miasto.
Pierwsze wrażenie - architektura tutaj jest zupełnie inna niż w Turcji. Widać to było już po pierwszym meczecie zaraz za granicą. Architektura starego miasta Halepu to jak mieszkanka scenografii z Alladyna i Prince of Persia. Jasne, kamienne domy, piękna cytadela (XIIw., choć pierwsza fortyfikacja w tym miejscu powstał a wIV w.p.n.e.), niesamowite meczety. Właśnie... Meczety.Wałęsając się po uliczkach jednego z bazarów, natknęliśmy się na meczet. Z czystej ciekawości weszliśmy do środka... i zostaliśmy tam dobre 3 godziny. Okazała się, że zaszliśmy do Al-Adliyya zbudowanego w 1555r. (wg. Lonely Planet, 1510 wg. nauczycieli), a zaprojektowanego przez tego samego architekta co Sultanahmet Camii (Błękitny Meczet) i Hagia Sofia. Weszliśmy do środka na kilka minut po zakończeniu późnopopołudniowych modlitw (~19:15). pierwsze co rzuciło nam się w oczy - boczne nawy z pufami, stolikami, regałami z książkami. Druga rzecz - meczet nie był pusty. W jednym kącie grupa młodych chłopców uczyła się czytania Koranu. Należy tutaj zaznaczyć - Koran napisany jest w języku arabskim. Językiem urzędowym Syrii jest arabski. Spytacie - czemu oni uczą się czytać Koran, skoro napisany jest w ich ojczystym języku. Koran nie ma aktualnych przekładów, nie ewoluuje wraz z językiem. Koran, którego naucza się teraz jest napisany tak samo jak został spisany przez Proroka Mohameta. Chodzi jednak o sposób w jaki się Koran czyta, o melodię, intonację, długość dźwięków i pauz. Dlatego nawoływania na modlitw są jak śpiew - bo tak właśnie brzmi czytany (a właściwie recytowany) Koran. 8, może 10 chłopców w wieku od (na oko) 7 lat siedziało wokół swojego nauczyciela, który Koran zna na pamięć i wie jak go czytać. Każdy błąd chłopca - stuknięcie w pulpit i poprawienie go. innym kącie starsi mężczyźni wysłuchiwali nauk Koranu - filozofii, której uczy Koran; jego prawa, sposobu życia który nakazuje. Na drugim końcu meczetu - inna grupa mężczyzn pisała egzamin z Koranu.
A my siedzieliśmy to tu, to tam i rozmawialiśmy z Mohametem, 27 letnim nauczycielem w tymże meczecie, który do nas zagadał. A potem poczęstował herbatą. Omówił wszystko, przedstawił innym nauczycielom i imamowi (muzułmański odpowiednik księdza), którym okazał się być młody, zwariowany absolwent medycyny. W przeciwieństwie do Turcji, imam w Syrii może sprawować inne funkcje i nie musi poświęcać się kompletnie naukom Koranu. Czas nam tak szybko płynął, że nie zdążyliśmy się obejrzeć, a przyszedł czas na modlitwy wieczorne (20:26), które poprowadził znany nam imam. Ale zanim zaczął intonować wersy Koranu, zaprosił nas na wspólną kolację po modlitwach. Zaszliśmy do muzułmańskich zakrystii, gdzie grając w ping ponga z imamem czekaliśmy na skromną, acz sycącą i pyszną (bo tradycyjną syryjską) kolację. Choć żaden z nas nie mówi po arabsku i żaden z niech nie mówił dobrze po angielsku (z wyjątkiem Mohameta, który był dla ans tłumaczem) to niesamowicie spędziliśmy czas. Wyszliśmy z meczetu po 22, bo musieli go zamknąć i zostaliśmy odprowadzeni prawie pod sam hostel przez jednego z nauczycieli. Z pewnością siedzielibyśmy dłużej... Może wrócimy tam jutro, żeby się pożegnać.
A jak ktoś mi powie, że Muzułmani to terroryści.. wyśmieję, bo na pewno nie poznał żadnego.
Czas spać... jutro... Damaszek, czyli krok bliżej Petry.

PS: A szukając informacji turystycznej doświadczyliśmy syryjskiej uprzejmości. Na umieszczonej mapie z przewodnika nie mogliśmy zbytnio polegać. Postanowiłem więc napisać kartkę "Do you speak English? Yes?! Help us!!", którą chciałem przyczepić z tyłu do plecaka. Trzymałem ją w zębach, żeby schować markera do plecaka, gdy zagadał do nas może 30 letni mężczyzna mówiąc, że nie zna dobrze angielskiego ale spróbuje nam pomóc. Pomógł. A w biurze THL (Tureckie Linie lotnicze - "wejdźmy tam, na pewno mówią po Turecku!", kobieta której Alper się spytał - nie mówiła) udało nam się wejść w posiadanie dwóch map (szczegółowych) miasta. Kilka godzin później oddaliśmy jedną serbskiej parze i Grekowi, których pierwszy raz spotkaliśmy w kolejce po paszporty na granicy. W serbskim jest przysłowie mówiące, że jeśli spotyka się kogoś przez przypadek dwa razy, to spotka się go i trzeci raz. W poniedziałek wielkanocny prawdopodobnie będziemy w Damaszku. Świat jest po prostu mały. A pierwszą stratę wyjazdu (nie licząc 130 SYP wydanych na wspomnianą taksówkę, choć mieliśmy kupione bilety do Halepu) są moje jedyne długie spodnie, które rozpruły się na dobre 15cm w kroku i na nogawce. Dobrze, że wieczorem. Czyżby to znak, że czas na zakupy? Lista rzeczy do kupienia wydłużyła się... poza arafatkę i nargileh (wiedzieliśmy dzisiaj bardzo ładne za całe 100 SYP - 1.4 EUR) są jeszcze spodnie... Może krój lokalny?

środa, 14 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #1

2 kwietnia 2010, piątek, Hatay (Antakya), Turcja

Wyprawy na Bliski Wschód dzień pierwszy.

W końcu przyszedł wyczekiwany przeze mnie okres przerwy wiosennej. Teoretycznie przerwa zaczyna się dopiero w poniedziałek, ale ja swoją zacząłem już wczoraj późnym wieczorem. Początek był niestety trochę zły - miałem jechać z Alperem, ale z powodów rodzinnych musiał jechać do Izmiru. Szczęście w nieszczęściu, dojedzie dzisiaj w nocy z jakimś znajomym, który tu mieszka. Ja jednak planów (o ile to, co mamy da się w ogóle nazwać planem) postanowiłem nie zmieniać. Wziąłem nocny autobus i po 9 godzinach dojechałem do Hatay (znanego również jako Antakya). 600 tysięczna miasteczko znajdujące się 60km od granicy z Syrią, 20 km od Morza Śródziemnego. Ankara pożegnała mnie na blisko 2 tygodnie deszczem. Hatay przywitało bezchmurnym niebem z pełnym słońcem. Jest 2 kwietnia, godzina 15 czasu miejscowego (14 polskiego) a ja siedzę bez koszulki na zboczu Góry Krzyża i podziwiam panoramę miasta. Temperatura tak na wyczucie to jakieś 25 stopni i delikatny, przyjemnie chłodzący wiatr. Mniej więcej pode mną znajduje się wykuty w skale Kościół Św. Piotra uważany za najstarsze na świecie miejsce kultu chrześcijan. W takich miejscach jak to cieszę się, że mam kartę muzealną. Gdybym miał płacić 8 TL za wejście czułbym się oszukany, bo "kościół" to w tym wypadku za duże słowo. Ot jaskinia z wybitymi rozetami i ołtarzem, nota bene, postawionym w XIX wieku. I tyle. Tyle wart to byłby widok z miejsca, w którym siedzę.
Z lewej strony kolorowe domy wspinają się na zbocze góry, co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów widać minarety. Po drugiej stronie rzeki - nowe zabudowania. Im bardziej na prawo tym więcej wolnej przestrzeni i zieleni, której tak niewiele w Ankarze. A u zbocza tej góry zielona niby-polana, na której grupkami przesiadują ludzie. W cieniu drzew siedzą kobiety z chustami na głowie i plotkując obserwują biegające dzieci. W cieniu ruin jakichś zabudowań - trzy motocykle (których w mieście pełno) i trzech kierowców. Chyba jedzą obiad.
Sam chyba coś zjem niedługo. Co prawda nie tak dawno jadłem śniadanie (şiş kebab z baraniny) ale powoli robię się głodny. Chyba czas się zebrać i zejść na dół, do centrum, żeby spróbować miejscowego specjału czyli atom shake'a - banany, miód, pistacje, nektarynki, mleko. A potem kupię na straganie truskawki (1.5 - 2 TL/kg), usiądę w parku i je zjem... Koszulka już sucha, więc można iść. Pytanie tylko dokąd. Mam jeszcze jakieś 10 godzin nim przyjedzie Alper, a potem mamy kolejne 8 nim weźmiemy (już razem) autobus do Halepu (Aleppo), Syria.
Z tego miejsca i w tej chwili, choć Wy przeczytacie później,
dla Piotra.

***


PS: Na świeżo po wypiciu. Atom Shake smakuje dziwnie, ot tyle. Jest lekko gorzkawy, słodki i puszysty. Nie powiem, że jest zły, bo nie jest. Jest inny. Tak samo jak inne są polskie kebaby od tych prawdziwych, tureckich. Przynajmniej spróbowałem. Domyślam się, że gdyby nie Lonely Planet, to bym nie skusił się na kupienie.
O, a w restauracji obok jadłem obiad. Ciekawie zawijają kurczaka z rożna. Najpierw w coś a'la tortilla, a potem dopiero w papier.
To teraz chyba przyszedł czas na truskawki. Robi się chłodno, no tak, już (dopiero?) prawie wpół do szóstej. Nie będę pewnie jadł kilograma truskawek przez sześć godzin.


niedziela, 11 kwietnia 2010

10 kwietnia, czyli...

Nigdy nie uważałem się za specjalnego patriotę. Nigdy też nie byłem wielkim fanem PiSu.
Jednakże to, co wydarzyło się wczoraj, a o czym dowiedziałem się z pierwszej rozmowy z rodzicami po powrocie z Bliskiego Wschodu, mną w pewien sposób wstrząsnęło. Nie potrafię sprecyzować co dokładnie. Pewnie nikt nie potrafi, co dotknęło go bardziej. To jest tragedia, której nie da się rozłożyć na części pierwsze. Zwłaszcza taka tragedia, w takich okolicznościach.

Boję się trochę jutrzejszego wyjścia na uczelnię. Jedyni ludzie, z którymi miałem póki co kontakt, to właściwie moi lokatorzy, którzy żartują. Niekoniecznie z tego a z samej sytuacji Polski. Wiem jednak, że ich żarty są bardziej hmm... Nie mają na celu w żaden sposób urażenia mnie, czy Nas - Polaków, może raczej w pewien sposób podniesienia mnie na duchu. Bo trochę upadłem, choć staram się tego nie pokazywać. Wykładowcy pewnie poruszą ten temat, moje jutrzejsze zajęcia nie należą do wielkich i nauczyciele mniej więcej mnie kojarzą. Zastanawiam się jak to będzie z innymi studentami. Tymi z wymiany i tymi lokalnymi.

Czuję też wewnętrzną potrzebę pójścia do ambasady i wpisania się do księgi kondolencyjnej. Godziny jednak kolidują mi z zajęciami, a nie chcę się usprawiedliwiać z nieobecności w ten właśnie sposób...
Chyba pójdę, a usprawiedliwienia ominę.

wtorek, 16 marca 2010

Konya, czyli z plecakiem przez miasto

Konyę uznaję się za jedno z najbardziej konserwatywnych miast Turcji. To właśnie z tego miasta wywodzi się "tradycja" wirujących derwiszy i to właśnie tutaj tworzył i zmarł Rumi zwany również Mevlana (Nasz Przewodnik), XIII wieczny poeta, filozof i mistyk. I właśnie z tych dwóch powodów bardzo chcieliśmy z Gwen przyjechać do tego miasta, a już na pewno w weekend, żeby załapać się na sobotę. Dlaczego... o tym za chwilę... Mogę teraz tylko napisać, że udało nam się zrealizować wszystkie punkty programu. Co więcej, zdecydowaliśmy, że żeby lepiej poznać Turcję skorzystamy z CouchSurfingu (www.couchsurfing.com).

Już od samego początku dopisywał nam humor, szczęście i wrażenie, że doświadczamy tej prawdziwej Turcji. Na dworzec autobusowy dotarliśmy z przeświadczeniem, że kupienie biletów problemem nie będzie. Nie było. Dworzec autobusowy (otogar) w Ankarze to dobre 100 stanowisk najróżniejszych przewoźników. I prawie każdy z nich zatrudnia pracownika, który kręci się po terminalu, wykrzykuje nazwy miasta, do których można z jego firmą pojechać oraz pyta się wszystkich (a zwłaszcza tych wyglądających na Turystów) dokąd jadą próbując zaciągnąć ich do swojego stanowiska. Wyglądaliśmy wyjątkowo turystycznie, zwłaszcza ja, więc od razu "mieliśmy wzięcie"; ze słowotoku popularnych miast wyłowiliśmy pytanie "Dokąd?", na które odpowiedzieliśmy chóralnie "Konya". Nie zdążyliśmy zrobić kroku, gdy nawoływacz krzyknął do drugiego i tamten już zmierzał w naszą stronę, żeby zaprowadzić do 'swojego" biura. 40 TL i dwa bilety kupione, odjazd za 20 minut.
4 godziny później siedzieliśmy już w tramwaju, który kursował pomiędzy otogarem w Konyi a centrum (7km, 30 minut). I jesteśmy... Zadowoleni, wyspani. Pogoda wspaniała, prawie 20 stopni na plusie, pełne słońce. Obraliśmy pierwszy cel - Muzeum Mevlany, ale najpierw lunch. Tak dobrego kebabu z baraniny to dawno nie jadłem. Obowiązkowo ayran.
Znaleźliśmy się w końcu w Muzeum Mevlany, na które składa się dziedziniec, mauzoleum, wieże-sarkofagi oraz "kuchnia" będąca dawną szkołą derwiszy.
Począwszy od śmierci Rumiego (17 grudnia 1273 - noc zaślubin) powstało około 100 zgrupowań derwiszy, jednakże w latach '20 ubiegłego wieku Ataturk uznał je za przeszkodę w drodze do rozwoju państwa i zakazał praktykowania. W 1957 zakon w Konyi został "zreaktywowany" jako dziedzictwo kulturowe.
Zachowując się jak japońscy turyści zwróciliśmy na siebie uwagę jednego z, jak się później okazało, sprzedawców dywanów, który uznał mnie za Amerykanina. Skorzystaliśmy z okazji i zostaliśmy oprowadzeni po całym kompleksie dowiadując się przy okazji ciekawostek, które w przewodniku wspomniane nie zostały.
W mauzoleum znajduje się pięknie zdobiony grób Mevlany oraz kilkadziesiąt sarkofagów członków jego rodziny oraz bliskich przyjaciół. Niestety - fotografii ze środka brak, zakaz. w drugiej części budynku znajdują się przeróżne pamiątki - głównie ręcznie pisane egzemplarze Koranu (w tym ponoć najmniejszy Koran na świecie, czy Koran spisany przez marynarza specjalnym tuszem, który umożliwia czytanie również po zmroku) oraz dywany (w tym jeden, jedwabny przedstawiający Kaabę w Mekce, na który składa się ponad 3 000 000 splotów (144 na centymetrze kwadratowym)).Centralne miejsce jednak zajmuje relikwia Mahometa - pięknie zdobiona szkatułka, w której znajduje się pęk włosów z brody proroka. W rogach szklanej gabloty wywiercone są otwory. Odwiedzający zbliżają do nich swoje nosy i wdychają powietrze ze środka - wciąż czuć różany zapach, którego używał Mahomet.
Informacja turystyczne była tego dnia zamknięta, więc z jeszcze większym zapałem podążaliśmy za naszym przewodnikiem, który obiecał nam darmowe broszury o Mevlanie, wieczornej semie oraz mapy miasta. Na pytanie dokąd idziemy, usłyszeliśmy odpowiedź "Do mojego sklepu". No tak.. sprzedawca dywanów.
I tutaj doświadczyliśmy kolejnego uczucia spod znaku "A to Turcja właśnie". Zostaliśmy ugoszczeni, tak jak powinniśmy zostać. Siedziałem na wygodnej kanapie, piłem jabłkową herbatę i czekałem an Gwen, która połknęła haczyk i wybierała dywan. Trochę targowania (30% zszedł, ale i tak pewnie z ceny turystycznej) i Gwen stała się bardzo szczęśliwą posiadaczką całkiem ładnego tureckiego dywanu.

Przyszedł czas na spotkanie Hakana, naszego hosta, który przywitał nas wraz ze znajomym, Husseinem. I znów bardzo losowe tureckie doświadczenie - byliśmy wolnymi słuchaczami na wykładzie z zaawansowanej gramatyki tureckiej (kurs przygotowawczy do państwowego egzaminu, który trzeba napisać jeśli chce się pracować np w ministerstwie czy armii). Choć siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, to zostaliśmy wychwyceni przez wykładowcę. Hakan wraz z Husseinem wytłumaczyli kim jesteśmy, co tutaj robimy. Domyślam się, że przez chwilę byliśmy w centrum zainteresowania całej grupy. Niestety, póki co, nasza znajomość tureckiego pozwoliła na wyłapanie jedynie słów "Mustafa Kemal" (prawdziwe imię i nazwisko Ataturka).
Prosto z wykładu w czwórkę udaliśmy się do Centrum Kulturalnego Mevlany na semę. Czyli numer jeden na liście rzeczy do zobaczenia w Konyi (no może numer dwa, zaraz po Muzeum Mevlany). Sema, czyli modlitwa wirujących derwiszy. We wspomnianym centrum semy organizowane są co sobotę, a wejście na nie jest darmowe.
Muszę przyznać, że zapłaciłbym za to każde pieniądze. Ciężko znaleźć słowa, które mogłyby całość opisać. To, co widzieliśmy podczas tureckiej nocy w Kapadocji to nic... Tam było 4 derwiszy... tutaj około 20 wykonujących pełną semę oraz kolejnych około 10 stanowiących oprawę muzyczną. Wyobraźcie sobie 20 jednocześnie wirujących mężczyzn, którzy do tego tworzą "konstelacje" i przemieszczają się podczas wirowania. Ubrani w białe suknie, w smukłych czapkach, wirują i stają się pomostem między Allahem a ziemią. Prawa dłoń zwrócona jest ku niebu, ku Allahowi, a lewa skierowana jest ku ziemi.
Wśród nich znalazł się też chłopiec, na oko około 7-8 letni, który wirował wraz z nimi. Niesamowite było to, że chłopiec ubrany był na biało co świadczy o jego doświadczeniu.
Warto tutaj też wspomnieć, że ta sema nie jest robiona jako show. To są prawdziwi derwisze, którzy naprawdę się modlą i łączą z Allahem.
Całość trwa ponad godzinę...

Po semie wróciliśmy do centrum, żeby coś zjeść. Stanęło na şiş kebabie, czyli szaszłykach. Ale nie takich jak robimy na niedzielne rodzinne grillowanie. Kelner pierw podał talerze ze świeżą pietruszką, niby-salsą (to jest genialne!), świeżą i duszoną cebulą oraz cienkie placki (coś jakby tortilla ale o zupełnie innym smaku). Dopiero po chwili przyniósł szaszłyki - kawałki mięsa na długich metalowych szpikulcach. Ja zaryzykowałem kebab z płucek (bardzo dobry muszę przyznać; w sumie po kokoreç mnie nic nie zdziwi), Gwen - kurczaka. Co do tego? Oczywiście że ayran, a potem herbata. Zmęczeni zaszliśmy jeszcze na pyszną owocową herbatę (ale robioną na bazie świeżych owoców) do "nargileh salonu". Chcieliśmy iść gdzieś na nargileh, ale Konya jak na konserwatywne miasto przystało nie ma życia nocnego nawet w sobotę wieczór. Prawda taka, że nam to nie przeszkadzało, ale jak się okazało byli tacy, którzy tego zrozumieć nie potrafili.
Po 17 godzinach na nogach w końcu trafiliśmy do mieszkania Hakana i mogliśmy położyć się spać. Choć nie obyło się bez lekkiego stresu. Zakomunikowaliśmy, że idziemy spać (spaliśmy w trójkę w jednym pokoju) położyliśmy się do swoich łóżek; Hakan zgasił światło i usiadł na krześle i obserwował. Trochę nas to zaniepokoiło, ale w końcu pragnienie snu wygrało i udaliśmy się na spotkanie z Morfeuszem. Może to po prostu turecka gościnność - dopilnowanie, żeby goście zasnęli spokojnie...
Skończyła się sobota...

Niedziela była natomiast dniem tureckiej gościnności, drobnych przyjemności oraz zwiedzania meczetów.
Zaczęło się od tureckiego śniadania z Hakanem i jego rodzicami. Śniadanie prawdziwie tureckie, nie tylko ze względu na zestaw ale też na formę, czyli siedzenie na podłodze. A jedzenie było pyszne. Zwłaszcza drobno pokrojona duszona papryka na zimno. Po szybkim pożegnaniu udaliśmy się już we dwójkę na przystanek tramwajowy. Zonk - nie ma budki żeby kupić bilety. No to idziemy na drugi przystanek, gdzie był mały sklepik. Ale biletów w nim nie było. Byli natomiast przesympatyczni Turkowie. Pan z kiosku zawołał dwóch Turków, którzy przed chwilą coś u niego kupowali. Ci zabrali nas na przystanek, skasowali swoje bilety za nas i powiedzieli gdzie mamy wysiąść. I jeszcze gumą poczęstowali!
Prosto z przystanku udaliśmy się ponownie do Muzeum Mevlany, ale zniechęceni wielką kolejką wielkich niemieckich turystów postanowiliśmy chwilę odpocząć przy szumie fontanny. Dosiadła się do nas młoda Turczynka, może 18-20 letnia, z włosami przysłoniętymi różową chustą. Słyszała, że rozmawiamy po angielsku i po prostu chciała chwilę porozmawiać z nami i poćwiczyć swój angielski, którego zaczęła się uczyć. Takie drobiazgi, a człowiekowi miło się robi.
Po krótkiej rozmowie zaczęliśmy nasz objazd po meczetach. Zaczęliśmy od XVI-wiecznego Selimiye Camii [selimije dżami] znajdującego się zaraz koło Muzeum Mevlany. Następny był İplikçi Camii [iplikczi dżami], najstarszy (1202) meczet w Konyi. Jego wnętrze różni sę tak bardzo od wszystkich meczetów, które widzieliśmy, gdyż jest po prostu pusty jeśli chodzi o dekoracje ścian. Mamy jedynie okrągłe płyty z imionami Allaha, mihrab i nic poza tym. Ostatnim meczetem na szlaku był usytuowany na szczycie Alaaddin Tepesi (wzgórze Aladyna) Alaaddin Camii [aladin dżami], czyli najważniejszy meczet w Konyi i drugie (zaraz po grobie Rumiego) najświętrze miejsce miasta. 20 lat młodszy od İplikçi Camii łączy w sobie Rzymski i Bizantyjski styl. Z pięknym marmurowym ozdobionym biało-błękitnymi motywami mihrabem i ze wspaniałym widokiem na Konyę. Spacerując po jego wnętrzu natknęliśmy się na grupę mężczyzn, których "przewodnik" w pewnym momencie poprosił ich, żeby usiedli i zaczął śpiewać. Natomiast na dziedzińcu zaczepiło nas dwóch Turków prosząc o zrobienie sobie zdjęcia z panoramą miasta... i mną :) Turyści z Bodrum (Południowy-zachód, wybrzeże).
Zmęczenie stwierdziliśmy, że przyszedł najwyższy czas na nargileh i łyk jabłkowej herbaty. Gdzie? W ogródkach herbacianych, które zajmują prawie całe zbocze wzgórza. Wspólnymi siłami udało nam się zamówić wszystko po turecku o raz po turecku spytać się gdzie znajdziemy dobre etli ekmek (dosłownie "chleb z mięsem"), czyli specjalności Konyi - pidę z baraniną.
Po chwili spaceru siedzieliśmy w restauracji i po Turecku zamawialiśmy etli ekmek! Usłyszeliśmy nawet, ze nasz Turecki jest bardzo dobry, co nas bardzo podbudowało (zwłaszcza w świetle przyszłotygodniowego egzaminu). Po kilkunastu minutach na naszym stole wylądowały dwie szklanki samorobnego ayranu, talerz wspaniałej salsy, talerz z surówką (sałata z pomidorem, ogórkiem i zieloną papryczką), talerz ze świeżą natką pietruszki oraz wielki półmisek z pokrojoną pidą... Smaku etli ekmek z pietruszką skropioną cytryną i salsą nie da się opisać słowami. Zjedliśmy wszystko, co do kawałka... I oczywiście popiliśmy cały obiad filiżanką herbaty. Na deser kupiliśmy sobie w kiosku po rożku (pistacjowe Cornetto!). Po tym przyszedł czas na zakupienie biletu na tramwaj (po Turecku) i usłyszenie od sprzedawcy "Sen Polonya'yin" co znaczy nie mniej ni więcej "Jesteś z Polski". Po dwóch dniach bycia mylonym z Amerykaninem czy, co gorsza, Niemcem była to sympatyczna odmiana.
40 minut później kupowaliśmy bilet do domu. Jedna firma chciała nas zrobić w balona mówiąc, że wszystkie autobusy do Ankary odjeżdżają o 18 (była 17:10)... dwa czy trzy stanowiska dalej kupiliśmy (taniej) bilety na autobus o 17:30.
O 22 otworzyliśmy drzwi do naszego tymczasowego domu... I stwierdziliśmy, że to był wyjątkowo udany weekend. Ze wspaniałą pogodą, sympatycznymi przygodami i dowodem, że pierwszy raz nie zawsze boli, wszak Couchsurfing był zabawny :)

Konfrontując swoje wrażenie następnego dnia z Corrado i Oceaną, których spotkaliśmy przed i po semie, stwierdziliśmy, że jesteśmy bardzo dobraną podróżniczą parą i zwiedzanie w grupie było idiotyczne. Dlaczego? Powiedzieli nam, że miasto może i ładne, ale nudne. Podobnie sema...

My byliśmy wniebowzięci...

A na koniec cytat z nauk Mevlany, który w Konyi znają wszyscy...

Przyjdź, przyjdź raz jeszcze, przyjdź nawet jeśli w Boga nie wierzysz lub jesteś czcicielem ognia. Przyjdź, bo nie jesteśmy z tych, którzy tracą nadzieję. Przyjdź, nawet jeśli sto razy złamałeś swoje przysięgi. Proszę Cię, przyjdź raz jeszcze.
[wolne tłumaczenie znalezione w sieci]

Więcej zdjęć, jak zawsze na FaceBooku.

poniedziałek, 8 marca 2010

Safranbolu, czyli turecka gościnność w oazie spokoju

W przewodniku jak i w rozmówkach pisali, że Turcja to kraj ludzi niezwykle gościnnych, pomocnych i otwartych. Oczywiście, doświadczyłem tego nie raz i nie dwa, ale dopiero w miniony weekend było to aż tak widoczne i niesamowite.

Postanowiłem wybrać się do Safranbolu (o czym dalej). Kupiłem bilet na piątek i... tyle. Nie rezerwowałem hostelu, nie szukałem hosta. Stwierdziłem, że pojadę i czegoś poszukam. W przewodniku przeczytałem, że otogar (dworzec autobusowy) znajduje się jakieś 5 kilometrów od starego centrum miasta, gdzie mieszczą się właściwie wszystkie hotele itp. Planowo miałem ten dystans przejść.
W autobusie siedział obok mnie starszy Turek, który łamaną angielszczyzną, posiłkując się tureckim i francuskim próbował ze mną zagadać. Chwilę nam się udało (potem zasnąłem). Stanęło na tym, że weźmiemy razem taksówkę z dworca do centrum. Nie powiem, żeby mi na tym zależało, ale w sumie czemu nie. Wzięliśmy taksówkę... po drodze zgarnęliśmy jakąś jego znajomą, która po angielsku już lepiej mówiła, i pojechaliśmy do centrum. Licznik zatrzymał się na jakichś 10 lirach, które uznałem, że podzielimy - Nie ma mowy, on płaci. Kobieta wypytała mnie gdzie zmierzam itp. Wybrałem pierwszy lepszy hostel z przewodnika i powiedziałem, że tam. Nie minęło więcej jak 5 sekund gdy kazali mi czekać, aż oni znajdą kogoś, kto mnie tam zaprowadzi. Znacznie dłużej zajęlo mi odmówienie i uświadomienie ich, że wystarczy mi wskazanie na mapie miejsca gdzie jesteśmy i gdzie jest hostel. Wytłumaczyli... Poszedłem... Zgubiłem się (żeby nie było, mapa była niedokładna, nie wskazywała wszystkich ulic, przez co źle skręciłem). Stojąc na środku uliczki starając się odgadnąć gdzie znajduję się na mapie podeszło do mnie dwóch mężczyzn i bardzo łamanym angielskim (połączonym z dość zaawansowanym językiem ciała) próbowali mi wytłumaczyć jak dojść do hostelu (właściwie to pensjonatu). Albo ich angielski był zbyt ubogi, albo moja zrozumiałość tureckiego zawiodła ale nie udało nam się ustalić gdzie jest szukany przeze mnie budynek. Skończyło się na tym, że jeden z nich wziął mnie pod ramię i zaprowadził pod same drzwi pensjonatu (choć było to w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten, w którym zmierzał wcześniej).
Tego samego dnia będąc w malutkiej rodzinnej restauracyjce udzieliła mi się znów turecka atmosfera. Zajadałem się tradycyjnym przysmakiem regionu (makaron z orzechami włoskimi i parmezano-podobnym serem) pijąc setną herbatę tego dnie, oglądając wraz z domownikami turecką telenowelę.
Wałęsając się po uliczkach, slalomem omijając wszechobecne stoiska z pamiątkami i jedzeniem, kilka razy zaczepiano mnie rzucając angielskim "welcome, welcome!" czy "where are you from?" (gdy ignorowałem pytanie słyszałem przelotem tureckie spekulacje... Kanada albo Niemcy :P). Wieczorem siedząc przed przed kafeterią z fajką wodną i dwusetną herbatą często przechodnie po prostu rzucali przyjazne "Merhaba!" (Witaj/cześć) czy po prostu się uśmiechali. Następnego dnia, próbując zorientować się w którą stronę łapać dolmuş, pomógł nam (mi i Kazowi, Japończykowi poznanemu w hostelu) taksówkarz. Co prawda chciał nas zachęcić do skorzystania z jego usług, ale nawet po odmowie i zaznaczeniu, że jesteśmy studentami i każdy grosz się liczy z nami postał, zabawiał chwilę rozmową, aż przyjechał odpowiedni minibus.

W ogóle to pojechałem tam w całkiem nietypowym czasie - kompletnie poza sezonem. A to równało się z, ciszą, spokojem, pustkami na ulicach, szybszym zamykaniem wszystkich sklepów i stoisk, pustką w pensjonacie (gdy przyjechałem, byłem jedynym gościem, wieczorem dojechał Kaz). Coś pięknego... Domyślam się, że w sezonie miasteczko pełne jest turystów - lokalnych (ponoć bardzo popularne miejsce pośród Turków) jak i zagranicznych. A może powinienem powiedzieć - japońskich - łatwiej jest w Safranbolu znaleźć japońskie menu i japońskie informacje o produktach w sklepie niż angielskie. Podobnie z mieszkańcami, częściej mówią lepiej po japońsku niż po angielsku. Kaz jest Japończykiem, a w sobotę spotkaliśmy jeszcze dwóch innych, których uczyliśmy grać w tavlę. To musiał być komiczny widok. Polak i Japończyk próbujący nauczyć dwóch innych Japończyków grania w turecką grę :)
O samym miasteczku słów kilka; dlaczego w ogóle zdecydowałem się tam pojechać. Po pierwsze 0 zaledwie 3 godziny drogi od Ankary. Po drugie, tanie bilety (30 TL w dwie strony). Po trzecie i chyba najbardziej zachęcające - miasto wpisane jest na listę dziedzictwa narodowego UNESCO jako doskonale zachowany przykład architektury osmańskiej (to chyba polski odpowiednik "ottoman", prawda?). Fakt, całe stare miasto składa się z tradycyjnych osmańskich budynków; cześć z nich pełni funkcję pensjonatów, inne nadal są prywatnymi domami, a jeszcze kilka przerobione na muzea. Byliśmy z Kazem w jednym, ponoć najlepiej zorganizowanym. Fakt, ekspozycja dość ciekawa, z wykorzystaniem manekinów ubranych w tradycyjne stroje uwiecznionych w trakcie wykonywania tradycyjnych czynności. Poza tym stary hamam (łaźnia, normalnie czynna), 2 czy 3 meczety (w tym İzzet Paşa Camii, jeden z największych meczetów w stylu osmańskim w Turcji; jego wnętrze jest na zdjęciach), były budynek rządowy zbudowany na wzgórzu na miejsce zamku wraz z wieżą zegarową na którą wspielismy się na kilka minut przed wybiciem pełnej godziny, co dało nam okazję zobaczyć jak działa mechanizm dzwonu. A do tego multum wąskich uliczek z poukrywanymi fontannami i naprawdę dobrymi panoramami miasta. Miasteczko, a właściwie jego stare miasto, da się zwiedzić w kilka godzin, wliczając w to czas na lunch, próbowanie lokalnych przysmaków (większość z dodatkiem szafranu, który rośnie tutaj w nietypowy sposób kwitnąc na jesień; od nazwy tego kwiatu pochodzi nazwa miasta - SAFRANbolu) oraz co najmniej godzinę spędzoną przy fajce wodnej z herbatą i kilkoma partiami w tavlę. Chodząc po mieście w piątek przeszedłem właściwie całe stare miasto będąc wszędzie po kilka razy.

Wyjazd mogę zaliczyć do zdecydowanie udanych... tego mi było trzeba właściwie. Wyciszenia i trochę czasu spędzonego z samym sobą i własnymi myślami, które parowały z mojej głowy jak herbata parująca na wieczornym chłodzie i rozpływały się w powietrzu jak jabłkowy dym z fajki wodnej...


Następny przystanek - kolebka wirujących derwiszy - Konya, albo gorące źródła Pamukkale. A potem tylko tydzień egzaminów-kolokwiów i wyprawa na wschód!

wtorek, 2 marca 2010

Istambuł, czyli podążając za zapachem jabłkowej herbaty i fajki wodnej

W zasadzie ta notatka powinna być pusta, ponieważ ciężko znaleźć słowa, które mogłyby opisać Istambuł. Zbitek wyrazów, kilka zdjęć... zdecydowanie to nie wystarczy, żeby oddać atmosferę tego miasta. Postaram się jednak opisać te 3 dni spędzone w tym wielkim mieście najlepiej jak tylko potrafię (przypomnę na wszelki wypadek, że nie jest po humanie, tylko mat geo i nie jestem na polonistyce, a rachunkowości). Opierać się będę też na przewodniku bardziej niż na własnej wiedzy. Historia nie była moim ulubionym przedmiotem.

Turecka herbata zaparzona, turecka chałwa waniliowo-czekoladowa z pistacjami pokrojona, więc zaczynamy.















Istambuł, Konstantynopol, a na samym początku (czyli od 657r.p.n.e.) Bizancjum, przechodził z rąk do rąk kilka razy. Pierw Rzymska osada, która rozwijała się aż do wojny domowej, kiedy to została zagarnięta przez złą stronę (196r. odebrano Bizancjum prawa miejskie). Wszystko po to, żeby w 324r. stać się "drugim Rzymem" i zostać przemianowanym na Konstantynopol na kolejne milenium. Swoją ostateczną nazwę, İstanbul, miasto otrzymało z rąk Imperium otomańskiego po 28 maja 1543r., czyli po upadku Konstantynopola zdobytego przez sułtana Mehmeta II (zwanego jako Fatih - Zdobywca). Miasto rozrastało się i rosło na znaczeniu przez kolejne lata stając się ważnym węzłem handlowym leżącym na pograniczu Europy i Azji. Wszystko po to, żeby Mustafa Kemal (Atatürk) mógł odebrać miastu tytuł stolicy Imperium czy Republiki Tureckiej. Decyzja Atatürka o zlokalizowaniu stolicy Republiki Turcji w Ankarze dla Istambułu była ciosem. Miasto straciło uwagę rządu przez co utraciło dawny blask. Dopiero lata '90 ubiegłego wieku sprawiły, że Istambuł znów zaczął być nazywany Paryżem Wschodu. Wysiłek włożony w rewitalizację ogromnego (bo obecnie ponad 15-milionowego) miasta został wynagrodzony - Istambuł to Europejska Stolica Kultury 2010.

Tyle tytułem historycznego wstępu do mojego weekendowego wypadu. Jechałem do istambułu, żeby nie tylko zobaczyć samo miasto ale żeby spotkać się ze znajomymi. Nie zawiodłem się na niczym... no może na jednej rzeczy, ale to później. 6 godzinną podróż autobusem zacząłem od urwania się z jednych zajęć na uczelni, szybkiego powrotu do domu, błyskawicznego obiadu (o tak, kochany kurczak za TLY 5) i pierwszej przejażdżki ankarskim metrem, a właściwie Ankaray-em, na dworzec autobusowy. Znalazłem swój autobus, zająłem miejsce i poczułem, że zaczyna się najlepsze.
O samej podróży... czytałem o podróży autobusem w Turcji, ale myślałem, że wszystko to nieaktualne już informacje... myliłem się. 450km, które dzieli Ankarę i Istambuł autobus pokonuje w 6 godzin, wliczając w to 30-40 minutową przerwę mniej więcej w połowie. Dla porównania - IC na trasie Warszawa - Gdynia to prawie tyle samo czasu w trasie, a warunki niestety lepsze tutaj. Podczas całej jazdy steward kilkukrotnie częstował kawą, herbatą, sokami, colą. Do tego skromny poczęstunek i możliwość oglądania telewizji przez cała drogą na małym ekranie, który każdy miał przed sobą. Muszę przyznać, że 4 godziny oglądania tureckiej telewizji (choćby nawet było to tureckie MTV) źle działa na psychikę. Ciekawą rzeczą jest olejek pomarańczowy, którego kilka kropel steward wylewa na ręce podróżnych. Olejek rozciera się w dłoniach, przeczesuje się następnie włosy, a na końcu wdycha orzeźwiający pomarańczowy zapach. Podróż zakończyłem w środku tańczącego tłumu (o tym więcej w kolejnej notce) na stacji Alibeyköy.
Odebrał mnie Akın wraz z ojcem; mama przygotowała lekką turecką kolację po czym z Akınem rozmawialiśmy do 3 czy 4 rano. Z tego powodu piątek automatycznie nam się trochę skrócił. Ale w końcu (po studenckim śniadaniu) przyszedł czas na zwiedzanie miasta w towarzystwie Akına i jego kuzyna - Tahy.

Muszę powiedzieć, że pierwszy raz byłem w tak wielkim mieście jak Istambuł (przypominam - ponad 15 milionów mieszkańców). Miasto jest ogromne, niesamowicie rozległe z poplątaną komunikacją (głównie poza centrum), ale to akurat normalne dla Turcji. Gdybym miał przemieszczać się sam, to na pewno bym się zgubił. Ale wracając do zwiedzania... jako cel postawiłem sobie zobaczenie tego, co najważniejsze czyli Sultan Ahmet Camii ([dżami]) czyli Błękitnego Meczetu oraz Kościoła Boskiej Wiedzy czyli Aya Sofya. Dwa najpopularniejsze zabytki Istambułu. Uprzedzę - tak, zobaczyłem oba.
Zaczęliśmy jednak od meczetu, który znajdował się zaraz obok przystanku autobusowego, na którym wysiedliśmy. Yeni Camii ([jeni dżami]) czyli "Nowy Meczet" aż tak nowy jak nazwa wskazuje nie jest - powstawał przez 6 lat w XVI wieku. Układem przypomina Błękitny Meczet, nie jest jednak tak oblegany przez turystów. Pokręciliśmy się chwilę po wnętrzu starając się nie przeszkadzać nielicznym modlącym się (to był piątek, a piątek dla muzułmanów jest jak niedziela dla katolików). Po opuszczeniu "nowego" meczetu złapaliśmy tramwaj, żeby udać się na plac Sultanahmet, przy którym znajdują się oba wspomniane "wielkie" zabytki. Tam też dołączył do nas Taha, który chciał podszkolić swój angielski. Nogi poniosły nas najpierw do Błękitnego Meczetu, jednak nie dane nam było długo tam zostać, gdyż po chwili ochrona zaczęła kulturalnie wypraszać turystów z powodu zbliżających się popołudniowych modlitw. Udaliśmy się więc do Aya Sofya.
Cesarz Justynian zleciał budowę świątyni w VI wieku aby podnieść prestiż miasta w imperium. Ukończona w 537r. budowla pełniła funkję kościoła aż do upadku cesarstwa w 1543r. kiedy to Mehmet Zdobywca nakazał przekształcić świątynię w meczet. 400 lat później, w 1935 Mustafa Kemal zdecydował zrobić w tym miejscu muzeum. Burzliwa historia sprawiła, że miejsce jest wyjątkowe. Pomiędzy ogromnymi "medalionami" z arabskimi inskrypcjami znajdują się mozaikowe obrazy przedstawiające świętych. Nad drzwiami do głównej części świątyni znajduje się mozaika Chrystusa Króla, a w głównej części, nad mihrabem (mihrab to coś na kształt ołtarza, jego umiejscowienie wskazuje kierunek Mekki) znajduje się dość dobrze zachowany wizerunek Madonny z Dzieciątkiem Jezus. Całość robi wrażenie również z architektonicznego punktu widzenia - ogromne wnętrze, z wielką kopułą wydaje się być niepodtrzymywane w żaden sposób (w rzeczywistości całość trzyma się na 40 żebrach, a sama kopuła specjalnie została zbudowana z lekkich cegieł sprowadzonych z Rodos. Wygląda to znacznie lepiej niż wnętrze Błękitnego Meczetu, którego kopułę podtrzymują cztery wielkie filary. Niesamowite jest jednak właśnie to połączenie dwóch religii - Islamu i Chrześcijaństwa, które nadaje miejscu unikalny klimat.
Ostatnim punktem w planie zwiedzania tego dnia była "Basilica cistern" (wspominałem już, że mam angielski przewodnik), czyli zbudowany w 532r. zbiornik retencyjny. Pomieszczenie mogące pomieścić nawet 80 000m³ wody podparte jest 336 kolumnami z czego 3 warte są szczególnej uwagi - jedna zwana jest kolumną płaczu ze względu na przypominające łzy płaskorzeźby, natomiast dwie następne opierają się na głowach meduz (dla przypomnienia: w mitologii Meduza była kobietą o wężach zamiast włosów, której spojrzenie w oczy zamieniało w kamień - prawie jak bazyliszek).
Na tym skończył się turystyczny piątek - przyszła za to kolej na kolację (tym razem kebab z baraniny zapiekany chwilę z pieczywem w sosie pomidorowym), której oczywiście towarzyszyła filiżanka herbaty. A następnie udaliśmy się do starego klasztoru, który zamieniono na kilka knajpek z nargileh (fajką wodną). Wyjątkowo klimatyczne miejsce - wypijaliśmy kolejne filiżanki herbaty jabłkowej paląc fajkę wodną, a dokoła nas wielu Turków, młodych, starych, w grupkach, samych, czytających gazetę, plotkujących; wszyscy palący nargileh i pijący herbatę. Ostatnim punktem piątkowego programu był spacer wzdłuż wybrzeża Bosforu w dzielnicy Ortaköy gdzie znajduje się przepiękny (przynajmniej z zewnątrz i to nocą) meczet. W trójkę zasiedliśmy w jednej z wielu knajpek i popijając piwo graliśmy (tzn. ja i Taha, Akın nie umie, więc się nudził) w tavlę czyli tryk-traka bądź backgammona.

Minął piątek. Sobota zaczęła się podobnie, późnym wstaniem, tureckim śniadaniem przygotowanym przez mamę Akına i późnym wyjściem z domu. Chcieliśmy (ja chciałem) zobaczyć Pałac Topkapı , jednak okazało się, że wyjątkowo tego dnia wcześniej zamykają. Spędziliśmy więc kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) minut w Błękitnym Meczecie. Ogromny meczet o sześciu minaretach zbudowany został w XVI wieku, aby przyćmić znajdującą się w pobliżu Aya Sofię. Fakt, ogrom robi wrażenie (choc osobiście spodziewałem się czegoś większego) - dziedziniec jest wielkości wnętrza, a wnętrze jest spore. Dziesiątki tysięcy błękitnych kafelków (skojarzenie: portugalskie azulejos i ich wykorzystanie, np. w kościółku w São Lourenco) zdobi środek, stąd też wzięła się nazwa. Głównym mankamentem budowli są jednak, wspomniane przy okazji Aya Sofya, 4 masywne filary podtrzymujące kopułę. Pozwala to tylko docenić geniusz VI wiecznych architektów projektujących Aya Sofyę.



Z Meczetu nogi poniosły nas do raju zakupocholików - Wielkiego bazaru. Prawda jest jednak taka, że słowo "wielki" to zdecydowanie za mało... 4000 (tak, CZTERY TYSIĄCE) sklepików oferujących wszystko - od dywanów, przez lampy, tradycyjne stroje, buty Mike (albo Nixe), koszulki prawie od Armaniego, zapalniczki, nargileh (jedna na pewno będzie moja, bez dwóch zdań!), porcelanę, biżuterię, bogato zdobione plansze do gry w tavlę na tureckiej wiagrze kończąc. Wszystko pod dachem, wydaje się być wielkim labiryntem, w którym można się zagubić na długie godziny. My spędziliśmy tam chyba godzinę co i tak było zdecydowanie za krótko (czytaj: zero zakupów); co ciekawe - Akın był tam pierwszy raz (jak Pedro, który przeze mnie pierwszy raz był w Christo Rei :D). Gdy będę w Istambule następny raz, to na wielki bazar (oraz bazar z przyprawami) poświęcę cały dzień...
Po, jak widać niezbyt intensywnym dniu, udaliśmy się na Taksim - imprezowe centrum miasta. Krzyżówka sopockiego Monciaka z warszawskim Nowym Światem - deptak na którym roi się od restauracji, knajp, kawiarni, pubów i barów. Żeby jednak było niecodziennie, to ulicę zdobią świąteczne lampki - bałwanki trzymające choinki, gwiazdy itp. Chciałem napisać, że "nadal zdobią", ale w sumie to jest Turcja, kraj muzułmański, więc może po prostu traktują to jako całoroczne uniwersalne oświetlenie (w Chińczyku na Batorego chyba cały czas mają zamontowane lampki świąteczne :P).Spotkalismy się z Larą (erasmuska z Akına semestru), zjedliśmy kolację (köfta) po czym po prostu się wtopiliśmy w tłum, "zagubiliśmy", znaleźliśmy małą knajpę w bocznej uliczce i znów z piwem zaczęliśmy grać w tavlę (biedny Akın, spędził blisko dwie godziny siedząc i czytając gazetę). Ale to nie koniec nocy, przecież to sobota, Taksim, Istambuł... Taha zaprowadził nas do małego klubu, w którym wszyscy go znali; weszliśmy za darmo, dostalismy stolik pod samą sceną, na której występował jakiś popularny turecki zespół. 6 płyt na koncie, więc repertuar mieli bogaty. Co z tego, że nie rozumiałem ani słowa. Zabawa była przednia :D Nawet dostały mi się pozdrowienia ze sceny, byłem chyba jedynym obcokrajowcem w całym klubie :)
Za takie właśnie drobiazgi uwielbiam szwendanie się z "lokalnymi", a nie wielką erasmusową paczką.

Minęła sobota. A niedziela stała pod znakiem erasmusowych spotkań. Przy drobnej pomocy Akına ("Cześć, nie wiem gdzie i o której się spotkamy, dam Ci Akına, on Ci wszystko wytłumaczy") udało nam się zorganizować spotkanie - Tunç i Cansu z semestru letniego 2008/2009, Akın (semestr zimowy 09/10) z Tahą (on dopiero na pierwszym roku jest, erasmus miejmy nadzieję jeszcze przed nim), Kinga ( :) Erasmus w Istambule, teraz) oraz Gamze (Turczynka, siostra Alpera, erasmus w Bonn, semestr zimowy 2009/10) ze znajomą. Herbata, tavla, lekkie rozmowy i wspominanie jak to było na ich erasmusie, a do tego widok na Bosfor... I na tym właściwie skończyła się moja wizyta w Istambule. Akın, Taha i Cansu odprowadzili mnie na przystanek autobusowy skąd dojechał na dworzec, a stamtąd hop i 2 w nocy jestem w mieszkaniu w Ankarze...

To był jednak intensywny weekend. Istambuł jest magiczny, zatłoczony, zakotłowany, ale w całym tym zgiełku zawsze znajdzie się miejsce, żeby postać na moście i połowić ryby w Bosforze, usiąść przy filiżance herbaty i nargileh czy przespacerować po Taksim. Na pewno jeszcze tam wrócę; jak nie w kwietniu, to na przełomie maja i czerwca. I później pewnie też...

Teraz przyszedł czas na odrobinę nauki (zbliżają się kolokwia) i na planowanie przerwy wiosennej... A raczej dogrywania szczegółów przerwy wiosennej - 3-11 kwietnia. Tak, 3 kwietnia to sobota Wielkanocna. Przy dobrych wiatrach będę wtedy w Beirucie (Liban), a potem Syria, Jordania... Ach!




poniedziałek, 22 lutego 2010

Ankara niedzielnie, czyli coś o jedzeniu

"I love Sundays" powiedział dziś Chris gdy jedliśmy śniadanie. Meksykańsko-kalifornijskie śniadanie - śniadaniowe burritos, czyli meksykańska tortilla (a właściwie turecka wersja tortilli) z ziemniaczano-jajeczno-serowym farszem. Genialne.. coś czuję, że po powrocie do Polski zacznę jadać śniadania. Duże śniadania - dużo ziemniaków i jajek (zjadamy tutaj koło 30 czy nawet 40 jajek tygodniowo).
Jest 23 tutaj, a ja nadal jestem najedzony. Dzisiaj wieczorem kuchnia była moja, czego efektem była wspaniała kolacja w stylu polskim: gotowane ziemniaki, surówka z pora i jabłka, faszerowane papryki z sosem pomidorowym z marchewką i cukinią.. Do tego piwo i ayran. Nie wiedziałem, czy mi wyjdzie bo robiłem to pierwszy raz. Wyszło genialnie. W czwórkę zjedliśmy 8 papryk, jeszcze 4 zostały. Dziewczyny mnie uwielbiają. Chris też :P

Po takim wstępie i nagłówku wiadomo już o czym będzie notka. O tureckim jedzeniu i samym tytule tego bloga - kebabach.
Jestem tutaj 4 tygodnie (tak, 4 tygodnie dzisiaj mijają!), więc najwyższa pora napisać o tureckim jedzeniu, które jest... po prostu pyszne. I inne od tego, co serwują w Polsce pod nazwą "turecki kebab".
Ale zacznijmy od podstaw, czyli składników. Półki w sklepach uginają się tutaj od świeżych owoców (pomarańcze, jabłka, mandarynki, kiwi, ananasy, granaty, banany), warzyw (papryki, sałaty, pomidory, bakłażany, cukinie, marchewki) oraz ziaren i orzechów (w tym pysznych acz drogich pistacji). Do tego oczywiście oliwki w różnych formach (świeże, suszone, w marynacie itp.). To, co kojarzy się z Turcją to też przyprawy. I tutaj szczerze powiedziawszy można się zdziwić. Próbując różnych dań z różnych miejsc (restauracje, bary, fast-foody, kantyny studenckie) można się przekonać, że poza standardowym zestawem sól+pieprz w grę wchodzi miażdżony czerwony pieprz i suszona mięta. Pierwsze nadaje się do wszystkiego i nadaje specyficzny pikantny posmak. Osobiście dodaję to do wszystkiego i na pewno przywiozę/przyślę najmniej dwa opakowania. Suszoną miętę natomiast można znaleźć nawet w sałatce makaronowej (makaron-świderki, oliwki, oliwa, pomidory, kawałki kurczaka) serwowanej na uczelni w porze lunchu.
Niestety cierpię tutaj z powodu braku takich przypraw jak oregano, majeranek czy tymianek. Jedyne co udało nam się znaleźć, to suszona bazylia.
Cóż jeszcze dobrego i od razu gotowego do zjedzenia można znaleźć powszechnie w sklepach? Kozi ser - jest drogi, to prawda (~TLY 10/PLN 20 za jakieś 0.6kg) ale nieziemsko pyszny. Pasuje do wszystkiego - tosty, jajecznica, omlet, carbonara (doskonale równoważy słodką śmietanę). Poza tym oczywiście jogurt, który można kupić w 2-3kg kubłach i oczywiście ayran. Dla przypomnienia - jogurt z wodą i solą. W smaku podobny do kefiru. Doskonale pasuje do każdego posiłku, zwłaszcza pikantnego, a kaca leczy równie skutecznie co kefir.
Tutaj kolejny punkt z cyklu "Brakuje mi" - serów żółtych. Dostępny jest właściwie jeden żółty ser, który jest tłusty i trochę bez smaku. A już na pewno bez nazwy. Nie uświadczy się tutaj takiego wyboru jak u nas. O francuskich serach pleśniowych (czy typu camombert czy błękitny lazur) można zapomnieć. Nawet nie mają tego w Carrefourze czy Realu. Poza tym nie mogłem nigdzie znaleźć śmietany 12 czy 18%. Jedyne co znalazłem to odpowiednik naszej 36%. Słodka, ale carbonarę da się z niej zrobić.
Tyle o składnikach...

A o samych daniach teraz. Podstawa - kebaby. Metro Świętokrzyska czy budy na Świętojańskiej kebab widziały chyba tylko na obrazkach. Zwłaszcza budy przy metrze. Mikrofalówki to widziałem jedynie w sklepie RTV-AGD. Najprostszy kebab: pieczywo (bardzo podobne w smaku do naszych bagietek, ale kształtem bardziej przypomina bułkę paryską), do tego mięso drobiowe lub baranina starannie zważone na małej wadze i poszatkowana sałata i cebula. Kropka. Nie ma sera, nie ma kalorycznych i chemicznych sosów. Wszystko podpieczone w opiekaczu. Do tego oczywiście ayran. Czasami pieczywo zastąpione jest plackiem pszennym typu tortilla.
Placek taki można jednak posmarować pastą paprykową (chyba paprykową), która jest pikantna, skropić sokiem z cytryny, posypać sałatą lodową i polać sosem na bazie granatu. Zawinąć i podawać ze słodzonym ayranem. Świetna przegryzka przed/po imprezie.
Jak już jesteśmy przy przegryzkach PO imprezowch; miałem tydzień temu okazję spróbować czegoś zwanego Kokoreç. Alper powiedział, że muszę tego spróbować po imprezie (Swoją drogą - o imprezach i życiu nocnym niedługo). Żeby zaostrzyć apetyt i ciekawość dodał, że sprzedaż tego została zakazana na terenie UE i że Unia próbuje zmusić Turcję do zaprzestania sprzedaży tegoż specjału. Faktycznie zaostrzył apetyt :) Kokoreç sprzedawany zazwyczaj jest na ulicy z przenośnego grilla. Dygresja: większość dań typu "fast food" robiona jest "na oczach" klienta, tzn. wszystko jest świeżo smażone, grillowane, opiekane. Sprzedawca korzystając z dwóch tasaków bardzo drobno kroi mięsny składnik przyprawiając go ostrą zieloną papryczką (kocham, kocham, kocham!) oraz wspomnianym miażdżonym czerwonym pieprzem. Dosłownie 3 minuty grillowania i mięso ląduje w chlebie - całym, połowie lub ćwiartce zależy jak bardzo głodnym się jest. Jako, że był to mój pierwszy raz (ale na pewno nie ostatni!) to dostałem ćwierć chleba. Zjadłem, oblizałem wargi i zamarzyłem o ayranie, bo tak pikantne to było. Co nie znaczy, że było złe. O nie, było naprawdę smaczne. A teraz do sedna - składnik mięsny to nic innego jak posiekane baranie flaki (przedstawiono mi to dokładniej jako odbytnicę). Naprawdę smaczne!
Co jeszcze? Köfte czyli kulki z mięsa mielonego smażone i podawane z sosem pomidorowym. Całkiem smaczne, ale niespecjalne oryginalne. Bardziej ciekawa jest już pida, czyli coś w stylu pizzy, ale takiej prawdziwej włoskiej - cieniutkie ciasto z bardzo cienką warstwą farszu mięsnego (lub w wersji wegetariańskiej z serem). Czym pida jest posypana? Zgadza się - miażdżonym czerwonym pieprzem. A co się do niej pije? Brawo, ayran.

A po wszystkim deser - chałwa, baklava... Wszystko słodkie jak diabli ale za to niebiańsko pyszne. Baza do słodyczy to orzechy i cukier. Lepsze to niż portugalskie jajka z cukrem. Ayran można zastąpić herbatą w filiżankach w charakterystycznych filiżankach (gdyby był ciut mniejsze i na nóżce to wyglądałyby jak kieliszki do vinho do Porto). Czym różni się turecka herbata od liptona? Esencja jest znacznie mocniejsza. Herbatę parzy się w dwuczęściowych zaparzaczach. Pierw w większym czajniczku gotuje się wodę; gdy ta już wrze zalewa się nią liście herbaty w mniejszym czajniczku, który stawia się na wiekszym i trzyma na ogniu kolejne 12 minut. Po 12 minutach herbata ponoć jest doskonała. Pierw do szklanki wlewa się esencję z górnego czajniczka, a następnie uzupełnia wodą z dolnego. Herbatę pija się tutaj z cukrem, cytryna odpada. Kawę po turecku piłem dzisiaj pierwszy raz, średnio słodką. Na czym polega sekret tureckiej kawy - (jeszcze) nie wiem, ale faktycznie jest inna. Nie smakuje ani jak włoskie espresso, ani jak portugalska bica, a już na pewno nie jak zwykła nescafe. Jest mocna i zamawiając mówi się czy ma być gorzka, słodka, czy bardzo słodka. Nie jestem wielkim fanem kawy, ale muszę przyznać, że ta którą dzisiaj piłem była naprawdę smaczna.

Zapomniałem o czymś? Chyba nie... a nawet jeśli to jak mi się przypomni, to napiszę o tym innym razem...
Podsumowując - tureckie jedzenie jest świeże, zrónoważone jeśli mówimy o podstawowych wartościach odżywczych, do tego nie jest tłuste (co nie znaczy, że nie jest kaloryczne) i jest po prostu smaczne.
Poza tym w domu mam doskonałego meksykańskiego kucharza i drugiego, genialnego polskiego i wszechstronnie uzdolnionego kulinarnie (i niezwykle skromnego). I Gwen, któa ostatnio zrobiła genialną irańską potrawkę.

Ach, wiem... brakuje mi tutaj mielonej wołowiny albo wieprzowiny... Wszystko bazuje na kurczaku, ewentualnie baraninie. Ja rozumiem, że islam itp. ale na miłość boską - 40zł za kilogram mięsa? To jak 60zł za kilogram łososia w Warszawie!

Dobranoc... jest prawie 2 w nocy.

I smacznego!