poniedziałek, 8 marca 2010

Safranbolu, czyli turecka gościnność w oazie spokoju

W przewodniku jak i w rozmówkach pisali, że Turcja to kraj ludzi niezwykle gościnnych, pomocnych i otwartych. Oczywiście, doświadczyłem tego nie raz i nie dwa, ale dopiero w miniony weekend było to aż tak widoczne i niesamowite.

Postanowiłem wybrać się do Safranbolu (o czym dalej). Kupiłem bilet na piątek i... tyle. Nie rezerwowałem hostelu, nie szukałem hosta. Stwierdziłem, że pojadę i czegoś poszukam. W przewodniku przeczytałem, że otogar (dworzec autobusowy) znajduje się jakieś 5 kilometrów od starego centrum miasta, gdzie mieszczą się właściwie wszystkie hotele itp. Planowo miałem ten dystans przejść.
W autobusie siedział obok mnie starszy Turek, który łamaną angielszczyzną, posiłkując się tureckim i francuskim próbował ze mną zagadać. Chwilę nam się udało (potem zasnąłem). Stanęło na tym, że weźmiemy razem taksówkę z dworca do centrum. Nie powiem, żeby mi na tym zależało, ale w sumie czemu nie. Wzięliśmy taksówkę... po drodze zgarnęliśmy jakąś jego znajomą, która po angielsku już lepiej mówiła, i pojechaliśmy do centrum. Licznik zatrzymał się na jakichś 10 lirach, które uznałem, że podzielimy - Nie ma mowy, on płaci. Kobieta wypytała mnie gdzie zmierzam itp. Wybrałem pierwszy lepszy hostel z przewodnika i powiedziałem, że tam. Nie minęło więcej jak 5 sekund gdy kazali mi czekać, aż oni znajdą kogoś, kto mnie tam zaprowadzi. Znacznie dłużej zajęlo mi odmówienie i uświadomienie ich, że wystarczy mi wskazanie na mapie miejsca gdzie jesteśmy i gdzie jest hostel. Wytłumaczyli... Poszedłem... Zgubiłem się (żeby nie było, mapa była niedokładna, nie wskazywała wszystkich ulic, przez co źle skręciłem). Stojąc na środku uliczki starając się odgadnąć gdzie znajduję się na mapie podeszło do mnie dwóch mężczyzn i bardzo łamanym angielskim (połączonym z dość zaawansowanym językiem ciała) próbowali mi wytłumaczyć jak dojść do hostelu (właściwie to pensjonatu). Albo ich angielski był zbyt ubogi, albo moja zrozumiałość tureckiego zawiodła ale nie udało nam się ustalić gdzie jest szukany przeze mnie budynek. Skończyło się na tym, że jeden z nich wziął mnie pod ramię i zaprowadził pod same drzwi pensjonatu (choć było to w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten, w którym zmierzał wcześniej).
Tego samego dnia będąc w malutkiej rodzinnej restauracyjce udzieliła mi się znów turecka atmosfera. Zajadałem się tradycyjnym przysmakiem regionu (makaron z orzechami włoskimi i parmezano-podobnym serem) pijąc setną herbatę tego dnie, oglądając wraz z domownikami turecką telenowelę.
Wałęsając się po uliczkach, slalomem omijając wszechobecne stoiska z pamiątkami i jedzeniem, kilka razy zaczepiano mnie rzucając angielskim "welcome, welcome!" czy "where are you from?" (gdy ignorowałem pytanie słyszałem przelotem tureckie spekulacje... Kanada albo Niemcy :P). Wieczorem siedząc przed przed kafeterią z fajką wodną i dwusetną herbatą często przechodnie po prostu rzucali przyjazne "Merhaba!" (Witaj/cześć) czy po prostu się uśmiechali. Następnego dnia, próbując zorientować się w którą stronę łapać dolmuş, pomógł nam (mi i Kazowi, Japończykowi poznanemu w hostelu) taksówkarz. Co prawda chciał nas zachęcić do skorzystania z jego usług, ale nawet po odmowie i zaznaczeniu, że jesteśmy studentami i każdy grosz się liczy z nami postał, zabawiał chwilę rozmową, aż przyjechał odpowiedni minibus.

W ogóle to pojechałem tam w całkiem nietypowym czasie - kompletnie poza sezonem. A to równało się z, ciszą, spokojem, pustkami na ulicach, szybszym zamykaniem wszystkich sklepów i stoisk, pustką w pensjonacie (gdy przyjechałem, byłem jedynym gościem, wieczorem dojechał Kaz). Coś pięknego... Domyślam się, że w sezonie miasteczko pełne jest turystów - lokalnych (ponoć bardzo popularne miejsce pośród Turków) jak i zagranicznych. A może powinienem powiedzieć - japońskich - łatwiej jest w Safranbolu znaleźć japońskie menu i japońskie informacje o produktach w sklepie niż angielskie. Podobnie z mieszkańcami, częściej mówią lepiej po japońsku niż po angielsku. Kaz jest Japończykiem, a w sobotę spotkaliśmy jeszcze dwóch innych, których uczyliśmy grać w tavlę. To musiał być komiczny widok. Polak i Japończyk próbujący nauczyć dwóch innych Japończyków grania w turecką grę :)
O samym miasteczku słów kilka; dlaczego w ogóle zdecydowałem się tam pojechać. Po pierwsze 0 zaledwie 3 godziny drogi od Ankary. Po drugie, tanie bilety (30 TL w dwie strony). Po trzecie i chyba najbardziej zachęcające - miasto wpisane jest na listę dziedzictwa narodowego UNESCO jako doskonale zachowany przykład architektury osmańskiej (to chyba polski odpowiednik "ottoman", prawda?). Fakt, całe stare miasto składa się z tradycyjnych osmańskich budynków; cześć z nich pełni funkcję pensjonatów, inne nadal są prywatnymi domami, a jeszcze kilka przerobione na muzea. Byliśmy z Kazem w jednym, ponoć najlepiej zorganizowanym. Fakt, ekspozycja dość ciekawa, z wykorzystaniem manekinów ubranych w tradycyjne stroje uwiecznionych w trakcie wykonywania tradycyjnych czynności. Poza tym stary hamam (łaźnia, normalnie czynna), 2 czy 3 meczety (w tym İzzet Paşa Camii, jeden z największych meczetów w stylu osmańskim w Turcji; jego wnętrze jest na zdjęciach), były budynek rządowy zbudowany na wzgórzu na miejsce zamku wraz z wieżą zegarową na którą wspielismy się na kilka minut przed wybiciem pełnej godziny, co dało nam okazję zobaczyć jak działa mechanizm dzwonu. A do tego multum wąskich uliczek z poukrywanymi fontannami i naprawdę dobrymi panoramami miasta. Miasteczko, a właściwie jego stare miasto, da się zwiedzić w kilka godzin, wliczając w to czas na lunch, próbowanie lokalnych przysmaków (większość z dodatkiem szafranu, który rośnie tutaj w nietypowy sposób kwitnąc na jesień; od nazwy tego kwiatu pochodzi nazwa miasta - SAFRANbolu) oraz co najmniej godzinę spędzoną przy fajce wodnej z herbatą i kilkoma partiami w tavlę. Chodząc po mieście w piątek przeszedłem właściwie całe stare miasto będąc wszędzie po kilka razy.

Wyjazd mogę zaliczyć do zdecydowanie udanych... tego mi było trzeba właściwie. Wyciszenia i trochę czasu spędzonego z samym sobą i własnymi myślami, które parowały z mojej głowy jak herbata parująca na wieczornym chłodzie i rozpływały się w powietrzu jak jabłkowy dym z fajki wodnej...


Następny przystanek - kolebka wirujących derwiszy - Konya, albo gorące źródła Pamukkale. A potem tylko tydzień egzaminów-kolokwiów i wyprawa na wschód!

5 komentarzy:

  1. Kilka zdjęć po zajęciach.

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak najłatwiej zwalić na niedokładną mapę :P a ze mnie zawsze się śmiejesz jak się gubię!

    OdpowiedzUsuń
  3. serio mapa była niedokładna! Dopiero w sobotę wszedłem w posiadanie dokłądniejszej!

    OdpowiedzUsuń
  4. Podobają mi się zdjęcia w tych notkach... ładnie tam :). Widać, że dużo się dzieje i bardzo aktywnie spędzasz czas... fajna sprawa. Pozdrowienia ze słonecznej, ale zimnej Polski :P:P.

    OdpowiedzUsuń