wtorek, 16 marca 2010

Konya, czyli z plecakiem przez miasto

Konyę uznaję się za jedno z najbardziej konserwatywnych miast Turcji. To właśnie z tego miasta wywodzi się "tradycja" wirujących derwiszy i to właśnie tutaj tworzył i zmarł Rumi zwany również Mevlana (Nasz Przewodnik), XIII wieczny poeta, filozof i mistyk. I właśnie z tych dwóch powodów bardzo chcieliśmy z Gwen przyjechać do tego miasta, a już na pewno w weekend, żeby załapać się na sobotę. Dlaczego... o tym za chwilę... Mogę teraz tylko napisać, że udało nam się zrealizować wszystkie punkty programu. Co więcej, zdecydowaliśmy, że żeby lepiej poznać Turcję skorzystamy z CouchSurfingu (www.couchsurfing.com).

Już od samego początku dopisywał nam humor, szczęście i wrażenie, że doświadczamy tej prawdziwej Turcji. Na dworzec autobusowy dotarliśmy z przeświadczeniem, że kupienie biletów problemem nie będzie. Nie było. Dworzec autobusowy (otogar) w Ankarze to dobre 100 stanowisk najróżniejszych przewoźników. I prawie każdy z nich zatrudnia pracownika, który kręci się po terminalu, wykrzykuje nazwy miasta, do których można z jego firmą pojechać oraz pyta się wszystkich (a zwłaszcza tych wyglądających na Turystów) dokąd jadą próbując zaciągnąć ich do swojego stanowiska. Wyglądaliśmy wyjątkowo turystycznie, zwłaszcza ja, więc od razu "mieliśmy wzięcie"; ze słowotoku popularnych miast wyłowiliśmy pytanie "Dokąd?", na które odpowiedzieliśmy chóralnie "Konya". Nie zdążyliśmy zrobić kroku, gdy nawoływacz krzyknął do drugiego i tamten już zmierzał w naszą stronę, żeby zaprowadzić do 'swojego" biura. 40 TL i dwa bilety kupione, odjazd za 20 minut.
4 godziny później siedzieliśmy już w tramwaju, który kursował pomiędzy otogarem w Konyi a centrum (7km, 30 minut). I jesteśmy... Zadowoleni, wyspani. Pogoda wspaniała, prawie 20 stopni na plusie, pełne słońce. Obraliśmy pierwszy cel - Muzeum Mevlany, ale najpierw lunch. Tak dobrego kebabu z baraniny to dawno nie jadłem. Obowiązkowo ayran.
Znaleźliśmy się w końcu w Muzeum Mevlany, na które składa się dziedziniec, mauzoleum, wieże-sarkofagi oraz "kuchnia" będąca dawną szkołą derwiszy.
Począwszy od śmierci Rumiego (17 grudnia 1273 - noc zaślubin) powstało około 100 zgrupowań derwiszy, jednakże w latach '20 ubiegłego wieku Ataturk uznał je za przeszkodę w drodze do rozwoju państwa i zakazał praktykowania. W 1957 zakon w Konyi został "zreaktywowany" jako dziedzictwo kulturowe.
Zachowując się jak japońscy turyści zwróciliśmy na siebie uwagę jednego z, jak się później okazało, sprzedawców dywanów, który uznał mnie za Amerykanina. Skorzystaliśmy z okazji i zostaliśmy oprowadzeni po całym kompleksie dowiadując się przy okazji ciekawostek, które w przewodniku wspomniane nie zostały.
W mauzoleum znajduje się pięknie zdobiony grób Mevlany oraz kilkadziesiąt sarkofagów członków jego rodziny oraz bliskich przyjaciół. Niestety - fotografii ze środka brak, zakaz. w drugiej części budynku znajdują się przeróżne pamiątki - głównie ręcznie pisane egzemplarze Koranu (w tym ponoć najmniejszy Koran na świecie, czy Koran spisany przez marynarza specjalnym tuszem, który umożliwia czytanie również po zmroku) oraz dywany (w tym jeden, jedwabny przedstawiający Kaabę w Mekce, na który składa się ponad 3 000 000 splotów (144 na centymetrze kwadratowym)).Centralne miejsce jednak zajmuje relikwia Mahometa - pięknie zdobiona szkatułka, w której znajduje się pęk włosów z brody proroka. W rogach szklanej gabloty wywiercone są otwory. Odwiedzający zbliżają do nich swoje nosy i wdychają powietrze ze środka - wciąż czuć różany zapach, którego używał Mahomet.
Informacja turystyczne była tego dnia zamknięta, więc z jeszcze większym zapałem podążaliśmy za naszym przewodnikiem, który obiecał nam darmowe broszury o Mevlanie, wieczornej semie oraz mapy miasta. Na pytanie dokąd idziemy, usłyszeliśmy odpowiedź "Do mojego sklepu". No tak.. sprzedawca dywanów.
I tutaj doświadczyliśmy kolejnego uczucia spod znaku "A to Turcja właśnie". Zostaliśmy ugoszczeni, tak jak powinniśmy zostać. Siedziałem na wygodnej kanapie, piłem jabłkową herbatę i czekałem an Gwen, która połknęła haczyk i wybierała dywan. Trochę targowania (30% zszedł, ale i tak pewnie z ceny turystycznej) i Gwen stała się bardzo szczęśliwą posiadaczką całkiem ładnego tureckiego dywanu.

Przyszedł czas na spotkanie Hakana, naszego hosta, który przywitał nas wraz ze znajomym, Husseinem. I znów bardzo losowe tureckie doświadczenie - byliśmy wolnymi słuchaczami na wykładzie z zaawansowanej gramatyki tureckiej (kurs przygotowawczy do państwowego egzaminu, który trzeba napisać jeśli chce się pracować np w ministerstwie czy armii). Choć siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, to zostaliśmy wychwyceni przez wykładowcę. Hakan wraz z Husseinem wytłumaczyli kim jesteśmy, co tutaj robimy. Domyślam się, że przez chwilę byliśmy w centrum zainteresowania całej grupy. Niestety, póki co, nasza znajomość tureckiego pozwoliła na wyłapanie jedynie słów "Mustafa Kemal" (prawdziwe imię i nazwisko Ataturka).
Prosto z wykładu w czwórkę udaliśmy się do Centrum Kulturalnego Mevlany na semę. Czyli numer jeden na liście rzeczy do zobaczenia w Konyi (no może numer dwa, zaraz po Muzeum Mevlany). Sema, czyli modlitwa wirujących derwiszy. We wspomnianym centrum semy organizowane są co sobotę, a wejście na nie jest darmowe.
Muszę przyznać, że zapłaciłbym za to każde pieniądze. Ciężko znaleźć słowa, które mogłyby całość opisać. To, co widzieliśmy podczas tureckiej nocy w Kapadocji to nic... Tam było 4 derwiszy... tutaj około 20 wykonujących pełną semę oraz kolejnych około 10 stanowiących oprawę muzyczną. Wyobraźcie sobie 20 jednocześnie wirujących mężczyzn, którzy do tego tworzą "konstelacje" i przemieszczają się podczas wirowania. Ubrani w białe suknie, w smukłych czapkach, wirują i stają się pomostem między Allahem a ziemią. Prawa dłoń zwrócona jest ku niebu, ku Allahowi, a lewa skierowana jest ku ziemi.
Wśród nich znalazł się też chłopiec, na oko około 7-8 letni, który wirował wraz z nimi. Niesamowite było to, że chłopiec ubrany był na biało co świadczy o jego doświadczeniu.
Warto tutaj też wspomnieć, że ta sema nie jest robiona jako show. To są prawdziwi derwisze, którzy naprawdę się modlą i łączą z Allahem.
Całość trwa ponad godzinę...

Po semie wróciliśmy do centrum, żeby coś zjeść. Stanęło na şiş kebabie, czyli szaszłykach. Ale nie takich jak robimy na niedzielne rodzinne grillowanie. Kelner pierw podał talerze ze świeżą pietruszką, niby-salsą (to jest genialne!), świeżą i duszoną cebulą oraz cienkie placki (coś jakby tortilla ale o zupełnie innym smaku). Dopiero po chwili przyniósł szaszłyki - kawałki mięsa na długich metalowych szpikulcach. Ja zaryzykowałem kebab z płucek (bardzo dobry muszę przyznać; w sumie po kokoreç mnie nic nie zdziwi), Gwen - kurczaka. Co do tego? Oczywiście że ayran, a potem herbata. Zmęczeni zaszliśmy jeszcze na pyszną owocową herbatę (ale robioną na bazie świeżych owoców) do "nargileh salonu". Chcieliśmy iść gdzieś na nargileh, ale Konya jak na konserwatywne miasto przystało nie ma życia nocnego nawet w sobotę wieczór. Prawda taka, że nam to nie przeszkadzało, ale jak się okazało byli tacy, którzy tego zrozumieć nie potrafili.
Po 17 godzinach na nogach w końcu trafiliśmy do mieszkania Hakana i mogliśmy położyć się spać. Choć nie obyło się bez lekkiego stresu. Zakomunikowaliśmy, że idziemy spać (spaliśmy w trójkę w jednym pokoju) położyliśmy się do swoich łóżek; Hakan zgasił światło i usiadł na krześle i obserwował. Trochę nas to zaniepokoiło, ale w końcu pragnienie snu wygrało i udaliśmy się na spotkanie z Morfeuszem. Może to po prostu turecka gościnność - dopilnowanie, żeby goście zasnęli spokojnie...
Skończyła się sobota...

Niedziela była natomiast dniem tureckiej gościnności, drobnych przyjemności oraz zwiedzania meczetów.
Zaczęło się od tureckiego śniadania z Hakanem i jego rodzicami. Śniadanie prawdziwie tureckie, nie tylko ze względu na zestaw ale też na formę, czyli siedzenie na podłodze. A jedzenie było pyszne. Zwłaszcza drobno pokrojona duszona papryka na zimno. Po szybkim pożegnaniu udaliśmy się już we dwójkę na przystanek tramwajowy. Zonk - nie ma budki żeby kupić bilety. No to idziemy na drugi przystanek, gdzie był mały sklepik. Ale biletów w nim nie było. Byli natomiast przesympatyczni Turkowie. Pan z kiosku zawołał dwóch Turków, którzy przed chwilą coś u niego kupowali. Ci zabrali nas na przystanek, skasowali swoje bilety za nas i powiedzieli gdzie mamy wysiąść. I jeszcze gumą poczęstowali!
Prosto z przystanku udaliśmy się ponownie do Muzeum Mevlany, ale zniechęceni wielką kolejką wielkich niemieckich turystów postanowiliśmy chwilę odpocząć przy szumie fontanny. Dosiadła się do nas młoda Turczynka, może 18-20 letnia, z włosami przysłoniętymi różową chustą. Słyszała, że rozmawiamy po angielsku i po prostu chciała chwilę porozmawiać z nami i poćwiczyć swój angielski, którego zaczęła się uczyć. Takie drobiazgi, a człowiekowi miło się robi.
Po krótkiej rozmowie zaczęliśmy nasz objazd po meczetach. Zaczęliśmy od XVI-wiecznego Selimiye Camii [selimije dżami] znajdującego się zaraz koło Muzeum Mevlany. Następny był İplikçi Camii [iplikczi dżami], najstarszy (1202) meczet w Konyi. Jego wnętrze różni sę tak bardzo od wszystkich meczetów, które widzieliśmy, gdyż jest po prostu pusty jeśli chodzi o dekoracje ścian. Mamy jedynie okrągłe płyty z imionami Allaha, mihrab i nic poza tym. Ostatnim meczetem na szlaku był usytuowany na szczycie Alaaddin Tepesi (wzgórze Aladyna) Alaaddin Camii [aladin dżami], czyli najważniejszy meczet w Konyi i drugie (zaraz po grobie Rumiego) najświętrze miejsce miasta. 20 lat młodszy od İplikçi Camii łączy w sobie Rzymski i Bizantyjski styl. Z pięknym marmurowym ozdobionym biało-błękitnymi motywami mihrabem i ze wspaniałym widokiem na Konyę. Spacerując po jego wnętrzu natknęliśmy się na grupę mężczyzn, których "przewodnik" w pewnym momencie poprosił ich, żeby usiedli i zaczął śpiewać. Natomiast na dziedzińcu zaczepiło nas dwóch Turków prosząc o zrobienie sobie zdjęcia z panoramą miasta... i mną :) Turyści z Bodrum (Południowy-zachód, wybrzeże).
Zmęczenie stwierdziliśmy, że przyszedł najwyższy czas na nargileh i łyk jabłkowej herbaty. Gdzie? W ogródkach herbacianych, które zajmują prawie całe zbocze wzgórza. Wspólnymi siłami udało nam się zamówić wszystko po turecku o raz po turecku spytać się gdzie znajdziemy dobre etli ekmek (dosłownie "chleb z mięsem"), czyli specjalności Konyi - pidę z baraniną.
Po chwili spaceru siedzieliśmy w restauracji i po Turecku zamawialiśmy etli ekmek! Usłyszeliśmy nawet, ze nasz Turecki jest bardzo dobry, co nas bardzo podbudowało (zwłaszcza w świetle przyszłotygodniowego egzaminu). Po kilkunastu minutach na naszym stole wylądowały dwie szklanki samorobnego ayranu, talerz wspaniałej salsy, talerz z surówką (sałata z pomidorem, ogórkiem i zieloną papryczką), talerz ze świeżą natką pietruszki oraz wielki półmisek z pokrojoną pidą... Smaku etli ekmek z pietruszką skropioną cytryną i salsą nie da się opisać słowami. Zjedliśmy wszystko, co do kawałka... I oczywiście popiliśmy cały obiad filiżanką herbaty. Na deser kupiliśmy sobie w kiosku po rożku (pistacjowe Cornetto!). Po tym przyszedł czas na zakupienie biletu na tramwaj (po Turecku) i usłyszenie od sprzedawcy "Sen Polonya'yin" co znaczy nie mniej ni więcej "Jesteś z Polski". Po dwóch dniach bycia mylonym z Amerykaninem czy, co gorsza, Niemcem była to sympatyczna odmiana.
40 minut później kupowaliśmy bilet do domu. Jedna firma chciała nas zrobić w balona mówiąc, że wszystkie autobusy do Ankary odjeżdżają o 18 (była 17:10)... dwa czy trzy stanowiska dalej kupiliśmy (taniej) bilety na autobus o 17:30.
O 22 otworzyliśmy drzwi do naszego tymczasowego domu... I stwierdziliśmy, że to był wyjątkowo udany weekend. Ze wspaniałą pogodą, sympatycznymi przygodami i dowodem, że pierwszy raz nie zawsze boli, wszak Couchsurfing był zabawny :)

Konfrontując swoje wrażenie następnego dnia z Corrado i Oceaną, których spotkaliśmy przed i po semie, stwierdziliśmy, że jesteśmy bardzo dobraną podróżniczą parą i zwiedzanie w grupie było idiotyczne. Dlaczego? Powiedzieli nam, że miasto może i ładne, ale nudne. Podobnie sema...

My byliśmy wniebowzięci...

A na koniec cytat z nauk Mevlany, który w Konyi znają wszyscy...

Przyjdź, przyjdź raz jeszcze, przyjdź nawet jeśli w Boga nie wierzysz lub jesteś czcicielem ognia. Przyjdź, bo nie jesteśmy z tych, którzy tracą nadzieję. Przyjdź, nawet jeśli sto razy złamałeś swoje przysięgi. Proszę Cię, przyjdź raz jeszcze.
[wolne tłumaczenie znalezione w sieci]

Więcej zdjęć, jak zawsze na FaceBooku.

poniedziałek, 8 marca 2010

Safranbolu, czyli turecka gościnność w oazie spokoju

W przewodniku jak i w rozmówkach pisali, że Turcja to kraj ludzi niezwykle gościnnych, pomocnych i otwartych. Oczywiście, doświadczyłem tego nie raz i nie dwa, ale dopiero w miniony weekend było to aż tak widoczne i niesamowite.

Postanowiłem wybrać się do Safranbolu (o czym dalej). Kupiłem bilet na piątek i... tyle. Nie rezerwowałem hostelu, nie szukałem hosta. Stwierdziłem, że pojadę i czegoś poszukam. W przewodniku przeczytałem, że otogar (dworzec autobusowy) znajduje się jakieś 5 kilometrów od starego centrum miasta, gdzie mieszczą się właściwie wszystkie hotele itp. Planowo miałem ten dystans przejść.
W autobusie siedział obok mnie starszy Turek, który łamaną angielszczyzną, posiłkując się tureckim i francuskim próbował ze mną zagadać. Chwilę nam się udało (potem zasnąłem). Stanęło na tym, że weźmiemy razem taksówkę z dworca do centrum. Nie powiem, żeby mi na tym zależało, ale w sumie czemu nie. Wzięliśmy taksówkę... po drodze zgarnęliśmy jakąś jego znajomą, która po angielsku już lepiej mówiła, i pojechaliśmy do centrum. Licznik zatrzymał się na jakichś 10 lirach, które uznałem, że podzielimy - Nie ma mowy, on płaci. Kobieta wypytała mnie gdzie zmierzam itp. Wybrałem pierwszy lepszy hostel z przewodnika i powiedziałem, że tam. Nie minęło więcej jak 5 sekund gdy kazali mi czekać, aż oni znajdą kogoś, kto mnie tam zaprowadzi. Znacznie dłużej zajęlo mi odmówienie i uświadomienie ich, że wystarczy mi wskazanie na mapie miejsca gdzie jesteśmy i gdzie jest hostel. Wytłumaczyli... Poszedłem... Zgubiłem się (żeby nie było, mapa była niedokładna, nie wskazywała wszystkich ulic, przez co źle skręciłem). Stojąc na środku uliczki starając się odgadnąć gdzie znajduję się na mapie podeszło do mnie dwóch mężczyzn i bardzo łamanym angielskim (połączonym z dość zaawansowanym językiem ciała) próbowali mi wytłumaczyć jak dojść do hostelu (właściwie to pensjonatu). Albo ich angielski był zbyt ubogi, albo moja zrozumiałość tureckiego zawiodła ale nie udało nam się ustalić gdzie jest szukany przeze mnie budynek. Skończyło się na tym, że jeden z nich wziął mnie pod ramię i zaprowadził pod same drzwi pensjonatu (choć było to w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten, w którym zmierzał wcześniej).
Tego samego dnia będąc w malutkiej rodzinnej restauracyjce udzieliła mi się znów turecka atmosfera. Zajadałem się tradycyjnym przysmakiem regionu (makaron z orzechami włoskimi i parmezano-podobnym serem) pijąc setną herbatę tego dnie, oglądając wraz z domownikami turecką telenowelę.
Wałęsając się po uliczkach, slalomem omijając wszechobecne stoiska z pamiątkami i jedzeniem, kilka razy zaczepiano mnie rzucając angielskim "welcome, welcome!" czy "where are you from?" (gdy ignorowałem pytanie słyszałem przelotem tureckie spekulacje... Kanada albo Niemcy :P). Wieczorem siedząc przed przed kafeterią z fajką wodną i dwusetną herbatą często przechodnie po prostu rzucali przyjazne "Merhaba!" (Witaj/cześć) czy po prostu się uśmiechali. Następnego dnia, próbując zorientować się w którą stronę łapać dolmuş, pomógł nam (mi i Kazowi, Japończykowi poznanemu w hostelu) taksówkarz. Co prawda chciał nas zachęcić do skorzystania z jego usług, ale nawet po odmowie i zaznaczeniu, że jesteśmy studentami i każdy grosz się liczy z nami postał, zabawiał chwilę rozmową, aż przyjechał odpowiedni minibus.

W ogóle to pojechałem tam w całkiem nietypowym czasie - kompletnie poza sezonem. A to równało się z, ciszą, spokojem, pustkami na ulicach, szybszym zamykaniem wszystkich sklepów i stoisk, pustką w pensjonacie (gdy przyjechałem, byłem jedynym gościem, wieczorem dojechał Kaz). Coś pięknego... Domyślam się, że w sezonie miasteczko pełne jest turystów - lokalnych (ponoć bardzo popularne miejsce pośród Turków) jak i zagranicznych. A może powinienem powiedzieć - japońskich - łatwiej jest w Safranbolu znaleźć japońskie menu i japońskie informacje o produktach w sklepie niż angielskie. Podobnie z mieszkańcami, częściej mówią lepiej po japońsku niż po angielsku. Kaz jest Japończykiem, a w sobotę spotkaliśmy jeszcze dwóch innych, których uczyliśmy grać w tavlę. To musiał być komiczny widok. Polak i Japończyk próbujący nauczyć dwóch innych Japończyków grania w turecką grę :)
O samym miasteczku słów kilka; dlaczego w ogóle zdecydowałem się tam pojechać. Po pierwsze 0 zaledwie 3 godziny drogi od Ankary. Po drugie, tanie bilety (30 TL w dwie strony). Po trzecie i chyba najbardziej zachęcające - miasto wpisane jest na listę dziedzictwa narodowego UNESCO jako doskonale zachowany przykład architektury osmańskiej (to chyba polski odpowiednik "ottoman", prawda?). Fakt, całe stare miasto składa się z tradycyjnych osmańskich budynków; cześć z nich pełni funkcję pensjonatów, inne nadal są prywatnymi domami, a jeszcze kilka przerobione na muzea. Byliśmy z Kazem w jednym, ponoć najlepiej zorganizowanym. Fakt, ekspozycja dość ciekawa, z wykorzystaniem manekinów ubranych w tradycyjne stroje uwiecznionych w trakcie wykonywania tradycyjnych czynności. Poza tym stary hamam (łaźnia, normalnie czynna), 2 czy 3 meczety (w tym İzzet Paşa Camii, jeden z największych meczetów w stylu osmańskim w Turcji; jego wnętrze jest na zdjęciach), były budynek rządowy zbudowany na wzgórzu na miejsce zamku wraz z wieżą zegarową na którą wspielismy się na kilka minut przed wybiciem pełnej godziny, co dało nam okazję zobaczyć jak działa mechanizm dzwonu. A do tego multum wąskich uliczek z poukrywanymi fontannami i naprawdę dobrymi panoramami miasta. Miasteczko, a właściwie jego stare miasto, da się zwiedzić w kilka godzin, wliczając w to czas na lunch, próbowanie lokalnych przysmaków (większość z dodatkiem szafranu, który rośnie tutaj w nietypowy sposób kwitnąc na jesień; od nazwy tego kwiatu pochodzi nazwa miasta - SAFRANbolu) oraz co najmniej godzinę spędzoną przy fajce wodnej z herbatą i kilkoma partiami w tavlę. Chodząc po mieście w piątek przeszedłem właściwie całe stare miasto będąc wszędzie po kilka razy.

Wyjazd mogę zaliczyć do zdecydowanie udanych... tego mi było trzeba właściwie. Wyciszenia i trochę czasu spędzonego z samym sobą i własnymi myślami, które parowały z mojej głowy jak herbata parująca na wieczornym chłodzie i rozpływały się w powietrzu jak jabłkowy dym z fajki wodnej...


Następny przystanek - kolebka wirujących derwiszy - Konya, albo gorące źródła Pamukkale. A potem tylko tydzień egzaminów-kolokwiów i wyprawa na wschód!

wtorek, 2 marca 2010

Istambuł, czyli podążając za zapachem jabłkowej herbaty i fajki wodnej

W zasadzie ta notatka powinna być pusta, ponieważ ciężko znaleźć słowa, które mogłyby opisać Istambuł. Zbitek wyrazów, kilka zdjęć... zdecydowanie to nie wystarczy, żeby oddać atmosferę tego miasta. Postaram się jednak opisać te 3 dni spędzone w tym wielkim mieście najlepiej jak tylko potrafię (przypomnę na wszelki wypadek, że nie jest po humanie, tylko mat geo i nie jestem na polonistyce, a rachunkowości). Opierać się będę też na przewodniku bardziej niż na własnej wiedzy. Historia nie była moim ulubionym przedmiotem.

Turecka herbata zaparzona, turecka chałwa waniliowo-czekoladowa z pistacjami pokrojona, więc zaczynamy.















Istambuł, Konstantynopol, a na samym początku (czyli od 657r.p.n.e.) Bizancjum, przechodził z rąk do rąk kilka razy. Pierw Rzymska osada, która rozwijała się aż do wojny domowej, kiedy to została zagarnięta przez złą stronę (196r. odebrano Bizancjum prawa miejskie). Wszystko po to, żeby w 324r. stać się "drugim Rzymem" i zostać przemianowanym na Konstantynopol na kolejne milenium. Swoją ostateczną nazwę, İstanbul, miasto otrzymało z rąk Imperium otomańskiego po 28 maja 1543r., czyli po upadku Konstantynopola zdobytego przez sułtana Mehmeta II (zwanego jako Fatih - Zdobywca). Miasto rozrastało się i rosło na znaczeniu przez kolejne lata stając się ważnym węzłem handlowym leżącym na pograniczu Europy i Azji. Wszystko po to, żeby Mustafa Kemal (Atatürk) mógł odebrać miastu tytuł stolicy Imperium czy Republiki Tureckiej. Decyzja Atatürka o zlokalizowaniu stolicy Republiki Turcji w Ankarze dla Istambułu była ciosem. Miasto straciło uwagę rządu przez co utraciło dawny blask. Dopiero lata '90 ubiegłego wieku sprawiły, że Istambuł znów zaczął być nazywany Paryżem Wschodu. Wysiłek włożony w rewitalizację ogromnego (bo obecnie ponad 15-milionowego) miasta został wynagrodzony - Istambuł to Europejska Stolica Kultury 2010.

Tyle tytułem historycznego wstępu do mojego weekendowego wypadu. Jechałem do istambułu, żeby nie tylko zobaczyć samo miasto ale żeby spotkać się ze znajomymi. Nie zawiodłem się na niczym... no może na jednej rzeczy, ale to później. 6 godzinną podróż autobusem zacząłem od urwania się z jednych zajęć na uczelni, szybkiego powrotu do domu, błyskawicznego obiadu (o tak, kochany kurczak za TLY 5) i pierwszej przejażdżki ankarskim metrem, a właściwie Ankaray-em, na dworzec autobusowy. Znalazłem swój autobus, zająłem miejsce i poczułem, że zaczyna się najlepsze.
O samej podróży... czytałem o podróży autobusem w Turcji, ale myślałem, że wszystko to nieaktualne już informacje... myliłem się. 450km, które dzieli Ankarę i Istambuł autobus pokonuje w 6 godzin, wliczając w to 30-40 minutową przerwę mniej więcej w połowie. Dla porównania - IC na trasie Warszawa - Gdynia to prawie tyle samo czasu w trasie, a warunki niestety lepsze tutaj. Podczas całej jazdy steward kilkukrotnie częstował kawą, herbatą, sokami, colą. Do tego skromny poczęstunek i możliwość oglądania telewizji przez cała drogą na małym ekranie, który każdy miał przed sobą. Muszę przyznać, że 4 godziny oglądania tureckiej telewizji (choćby nawet było to tureckie MTV) źle działa na psychikę. Ciekawą rzeczą jest olejek pomarańczowy, którego kilka kropel steward wylewa na ręce podróżnych. Olejek rozciera się w dłoniach, przeczesuje się następnie włosy, a na końcu wdycha orzeźwiający pomarańczowy zapach. Podróż zakończyłem w środku tańczącego tłumu (o tym więcej w kolejnej notce) na stacji Alibeyköy.
Odebrał mnie Akın wraz z ojcem; mama przygotowała lekką turecką kolację po czym z Akınem rozmawialiśmy do 3 czy 4 rano. Z tego powodu piątek automatycznie nam się trochę skrócił. Ale w końcu (po studenckim śniadaniu) przyszedł czas na zwiedzanie miasta w towarzystwie Akına i jego kuzyna - Tahy.

Muszę powiedzieć, że pierwszy raz byłem w tak wielkim mieście jak Istambuł (przypominam - ponad 15 milionów mieszkańców). Miasto jest ogromne, niesamowicie rozległe z poplątaną komunikacją (głównie poza centrum), ale to akurat normalne dla Turcji. Gdybym miał przemieszczać się sam, to na pewno bym się zgubił. Ale wracając do zwiedzania... jako cel postawiłem sobie zobaczenie tego, co najważniejsze czyli Sultan Ahmet Camii ([dżami]) czyli Błękitnego Meczetu oraz Kościoła Boskiej Wiedzy czyli Aya Sofya. Dwa najpopularniejsze zabytki Istambułu. Uprzedzę - tak, zobaczyłem oba.
Zaczęliśmy jednak od meczetu, który znajdował się zaraz obok przystanku autobusowego, na którym wysiedliśmy. Yeni Camii ([jeni dżami]) czyli "Nowy Meczet" aż tak nowy jak nazwa wskazuje nie jest - powstawał przez 6 lat w XVI wieku. Układem przypomina Błękitny Meczet, nie jest jednak tak oblegany przez turystów. Pokręciliśmy się chwilę po wnętrzu starając się nie przeszkadzać nielicznym modlącym się (to był piątek, a piątek dla muzułmanów jest jak niedziela dla katolików). Po opuszczeniu "nowego" meczetu złapaliśmy tramwaj, żeby udać się na plac Sultanahmet, przy którym znajdują się oba wspomniane "wielkie" zabytki. Tam też dołączył do nas Taha, który chciał podszkolić swój angielski. Nogi poniosły nas najpierw do Błękitnego Meczetu, jednak nie dane nam było długo tam zostać, gdyż po chwili ochrona zaczęła kulturalnie wypraszać turystów z powodu zbliżających się popołudniowych modlitw. Udaliśmy się więc do Aya Sofya.
Cesarz Justynian zleciał budowę świątyni w VI wieku aby podnieść prestiż miasta w imperium. Ukończona w 537r. budowla pełniła funkję kościoła aż do upadku cesarstwa w 1543r. kiedy to Mehmet Zdobywca nakazał przekształcić świątynię w meczet. 400 lat później, w 1935 Mustafa Kemal zdecydował zrobić w tym miejscu muzeum. Burzliwa historia sprawiła, że miejsce jest wyjątkowe. Pomiędzy ogromnymi "medalionami" z arabskimi inskrypcjami znajdują się mozaikowe obrazy przedstawiające świętych. Nad drzwiami do głównej części świątyni znajduje się mozaika Chrystusa Króla, a w głównej części, nad mihrabem (mihrab to coś na kształt ołtarza, jego umiejscowienie wskazuje kierunek Mekki) znajduje się dość dobrze zachowany wizerunek Madonny z Dzieciątkiem Jezus. Całość robi wrażenie również z architektonicznego punktu widzenia - ogromne wnętrze, z wielką kopułą wydaje się być niepodtrzymywane w żaden sposób (w rzeczywistości całość trzyma się na 40 żebrach, a sama kopuła specjalnie została zbudowana z lekkich cegieł sprowadzonych z Rodos. Wygląda to znacznie lepiej niż wnętrze Błękitnego Meczetu, którego kopułę podtrzymują cztery wielkie filary. Niesamowite jest jednak właśnie to połączenie dwóch religii - Islamu i Chrześcijaństwa, które nadaje miejscu unikalny klimat.
Ostatnim punktem w planie zwiedzania tego dnia była "Basilica cistern" (wspominałem już, że mam angielski przewodnik), czyli zbudowany w 532r. zbiornik retencyjny. Pomieszczenie mogące pomieścić nawet 80 000m³ wody podparte jest 336 kolumnami z czego 3 warte są szczególnej uwagi - jedna zwana jest kolumną płaczu ze względu na przypominające łzy płaskorzeźby, natomiast dwie następne opierają się na głowach meduz (dla przypomnienia: w mitologii Meduza była kobietą o wężach zamiast włosów, której spojrzenie w oczy zamieniało w kamień - prawie jak bazyliszek).
Na tym skończył się turystyczny piątek - przyszła za to kolej na kolację (tym razem kebab z baraniny zapiekany chwilę z pieczywem w sosie pomidorowym), której oczywiście towarzyszyła filiżanka herbaty. A następnie udaliśmy się do starego klasztoru, który zamieniono na kilka knajpek z nargileh (fajką wodną). Wyjątkowo klimatyczne miejsce - wypijaliśmy kolejne filiżanki herbaty jabłkowej paląc fajkę wodną, a dokoła nas wielu Turków, młodych, starych, w grupkach, samych, czytających gazetę, plotkujących; wszyscy palący nargileh i pijący herbatę. Ostatnim punktem piątkowego programu był spacer wzdłuż wybrzeża Bosforu w dzielnicy Ortaköy gdzie znajduje się przepiękny (przynajmniej z zewnątrz i to nocą) meczet. W trójkę zasiedliśmy w jednej z wielu knajpek i popijając piwo graliśmy (tzn. ja i Taha, Akın nie umie, więc się nudził) w tavlę czyli tryk-traka bądź backgammona.

Minął piątek. Sobota zaczęła się podobnie, późnym wstaniem, tureckim śniadaniem przygotowanym przez mamę Akına i późnym wyjściem z domu. Chcieliśmy (ja chciałem) zobaczyć Pałac Topkapı , jednak okazało się, że wyjątkowo tego dnia wcześniej zamykają. Spędziliśmy więc kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) minut w Błękitnym Meczecie. Ogromny meczet o sześciu minaretach zbudowany został w XVI wieku, aby przyćmić znajdującą się w pobliżu Aya Sofię. Fakt, ogrom robi wrażenie (choc osobiście spodziewałem się czegoś większego) - dziedziniec jest wielkości wnętrza, a wnętrze jest spore. Dziesiątki tysięcy błękitnych kafelków (skojarzenie: portugalskie azulejos i ich wykorzystanie, np. w kościółku w São Lourenco) zdobi środek, stąd też wzięła się nazwa. Głównym mankamentem budowli są jednak, wspomniane przy okazji Aya Sofya, 4 masywne filary podtrzymujące kopułę. Pozwala to tylko docenić geniusz VI wiecznych architektów projektujących Aya Sofyę.



Z Meczetu nogi poniosły nas do raju zakupocholików - Wielkiego bazaru. Prawda jest jednak taka, że słowo "wielki" to zdecydowanie za mało... 4000 (tak, CZTERY TYSIĄCE) sklepików oferujących wszystko - od dywanów, przez lampy, tradycyjne stroje, buty Mike (albo Nixe), koszulki prawie od Armaniego, zapalniczki, nargileh (jedna na pewno będzie moja, bez dwóch zdań!), porcelanę, biżuterię, bogato zdobione plansze do gry w tavlę na tureckiej wiagrze kończąc. Wszystko pod dachem, wydaje się być wielkim labiryntem, w którym można się zagubić na długie godziny. My spędziliśmy tam chyba godzinę co i tak było zdecydowanie za krótko (czytaj: zero zakupów); co ciekawe - Akın był tam pierwszy raz (jak Pedro, który przeze mnie pierwszy raz był w Christo Rei :D). Gdy będę w Istambule następny raz, to na wielki bazar (oraz bazar z przyprawami) poświęcę cały dzień...
Po, jak widać niezbyt intensywnym dniu, udaliśmy się na Taksim - imprezowe centrum miasta. Krzyżówka sopockiego Monciaka z warszawskim Nowym Światem - deptak na którym roi się od restauracji, knajp, kawiarni, pubów i barów. Żeby jednak było niecodziennie, to ulicę zdobią świąteczne lampki - bałwanki trzymające choinki, gwiazdy itp. Chciałem napisać, że "nadal zdobią", ale w sumie to jest Turcja, kraj muzułmański, więc może po prostu traktują to jako całoroczne uniwersalne oświetlenie (w Chińczyku na Batorego chyba cały czas mają zamontowane lampki świąteczne :P).Spotkalismy się z Larą (erasmuska z Akına semestru), zjedliśmy kolację (köfta) po czym po prostu się wtopiliśmy w tłum, "zagubiliśmy", znaleźliśmy małą knajpę w bocznej uliczce i znów z piwem zaczęliśmy grać w tavlę (biedny Akın, spędził blisko dwie godziny siedząc i czytając gazetę). Ale to nie koniec nocy, przecież to sobota, Taksim, Istambuł... Taha zaprowadził nas do małego klubu, w którym wszyscy go znali; weszliśmy za darmo, dostalismy stolik pod samą sceną, na której występował jakiś popularny turecki zespół. 6 płyt na koncie, więc repertuar mieli bogaty. Co z tego, że nie rozumiałem ani słowa. Zabawa była przednia :D Nawet dostały mi się pozdrowienia ze sceny, byłem chyba jedynym obcokrajowcem w całym klubie :)
Za takie właśnie drobiazgi uwielbiam szwendanie się z "lokalnymi", a nie wielką erasmusową paczką.

Minęła sobota. A niedziela stała pod znakiem erasmusowych spotkań. Przy drobnej pomocy Akına ("Cześć, nie wiem gdzie i o której się spotkamy, dam Ci Akına, on Ci wszystko wytłumaczy") udało nam się zorganizować spotkanie - Tunç i Cansu z semestru letniego 2008/2009, Akın (semestr zimowy 09/10) z Tahą (on dopiero na pierwszym roku jest, erasmus miejmy nadzieję jeszcze przed nim), Kinga ( :) Erasmus w Istambule, teraz) oraz Gamze (Turczynka, siostra Alpera, erasmus w Bonn, semestr zimowy 2009/10) ze znajomą. Herbata, tavla, lekkie rozmowy i wspominanie jak to było na ich erasmusie, a do tego widok na Bosfor... I na tym właściwie skończyła się moja wizyta w Istambule. Akın, Taha i Cansu odprowadzili mnie na przystanek autobusowy skąd dojechał na dworzec, a stamtąd hop i 2 w nocy jestem w mieszkaniu w Ankarze...

To był jednak intensywny weekend. Istambuł jest magiczny, zatłoczony, zakotłowany, ale w całym tym zgiełku zawsze znajdzie się miejsce, żeby postać na moście i połowić ryby w Bosforze, usiąść przy filiżance herbaty i nargileh czy przespacerować po Taksim. Na pewno jeszcze tam wrócę; jak nie w kwietniu, to na przełomie maja i czerwca. I później pewnie też...

Teraz przyszedł czas na odrobinę nauki (zbliżają się kolokwia) i na planowanie przerwy wiosennej... A raczej dogrywania szczegółów przerwy wiosennej - 3-11 kwietnia. Tak, 3 kwietnia to sobota Wielkanocna. Przy dobrych wiatrach będę wtedy w Beirucie (Liban), a potem Syria, Jordania... Ach!