wtorek, 27 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #4




7 kwietnia, środa, Amman, Jordania

Syria bardzo szybko zraziła do siebie Alpera. Mnie chyba jeszcze szybciej zraziła Jordania. O ile w samym Ammanie wszystko było dobrze, to tutaj kurtuazja się skończyła. Na południe były tylko pieniądze. Oczywiście te wyciśnięte wszelkimi sposobami z turystów. Również naciągnięte.
Ale po kolei, bo wszystko zaczęło się już na granicy, na którą przyjechaliśmy bez gotówki (teoretycznie wiedząc, że musimy zapłacić podatek wyjazdowy - 500 SYP oraz opłatę za wizę 10JD). W całym zamieszaniu pomógł nam chińczyk mieszkający we Francji, który wracał z Syrii. Pożyczył nam w ciemno pieniądze na wszystko; udało nam się szybko znaleźć bankomat i oddać. Przy okazji, Alper jako jedyny z pasażerów został wzięty na kontrolę osobistą, ponieważ nosił arafatkę odpowiadającą regionowi Izraela i Palestyny (tak, kolory i wzory mają znaczenie, ja mam czerwoną, syryjską neutralną). W samym Ammanie po przyjeździe uderzyło nas:
- bardzo dużo ludzi w różnym wieku mówi po angielsku
- jest McDonald's, Burger King, KFC, Pizza Hut itp. oczywiście z arabskimi tłumaczeniami
- taksówkarze są wyjątkowo natrętni i strasznie naciągają - z dworca do mieszkania naszego hosta zapłaciliśmy 4 JD (1 JD = 0.9 EUR, wynegocjonowane z 5 JD), a dzisiaj jadąc z mieszkania na inny dworzec, który jest znacznie dalej zapłaciliśmy jedynie 3 JD.
Nasz host, Murray z UK, okazał się być super kolesiem. Ma 22 lata, studiuje w New Castle ale zrobił sobie gap year, podczas którego robi staż AISEC'owy w Jordanii. Okazało się, że nie mógł nas odebrać z dworca, nikogo nie było w domu, ale zostawił nam ukryty klucz i podał wskazówki jak go znaleźć. Trochę pogadaliśmy, poszliśmy spać.
Plan na dziś zakładał Petrę, czyli właściwie największą atrakcję turystyczną kraju (uznaną za jeden z 7 nowych cudów świata). 3 godziny drogi z Ammanu. Na dworcu taksówkarze bezczelnie wciskali nam kit, że nie ma autobusu, że tylko taksówkę możemy wziąć. Jak dla nas jedynie 40JD od osoby. Kilkanaście metrów dalej zapłaciliśmy 5 JD/os za minibusa. Sama Petra... warta swojej (wygórowanej) ceny 33 JD (spieszcie się, od 1.11.2010 - 40 JD). Słowa tego nie opiszą, zostawiam zdjęcia, wyobraźnie i w razie czego służę wskazówkami. Schody zaczęły się, żeby wrócić, bo okazało się, że autobusów nie ma po godzinie 16. Z Petry do przystanku autobusowego jest około 2-3km. Życzliwy kierowca zaoferował się, że nas podrzuci. Po drodze poinformował, że nie ma busów, że taksi, że jego znajomy mówi po angielsku, to do niego podjedziemy i wytłumaczy nam wszystko. Okazało się, że "życzliwy kierowca" sam prowadził "service taxi" i może nas zabrać do Ammanu za 60 JD w sumie. Niech się wypcha, więc chciał nas skasować za te dwa kilometry z Petry do Wadi Musa. Niech się wypcha, nie zapłaciliśmy. Faktycznie, nie było autobusów z Wadi Musa do Ammanu, ale ponoć były z Ma'anu, kilkadziesiąt kilometrów dalej, ale żeby się tam dostać trzeba było wziąć taksówkę. Znowu, taksówkarz powiedział że weźmie nas za 5JD. Po drodze namawiał na Amman i Morze Martwe za 40-50 JD, po czym chciał nas skasować 10 JD (5 JD od osoby). Wynegocjowaliśmy 7.50 JD. Do Ma'anu przyjechaliśmy akurat jak minibus (ostatni bądź przedostatni) odjeżdżał pełny. I znów - taxi, service taxi itp. Kobieta mówiła, że 7 JD oso osby, kierowca, że jak dla nas to w sumie 25 JD. W końcu podstarzały Jordańczyk pomógł nam i razem z nim i jeszcze jednym pasażerem pojechaliśmy do Ammanu. 7JD od osoby + 5JD (całość) za podrzucenie pod wybrany adres...

... Tutaj kończą się moje odręczne zapiski prowadzone podczas wyjazdu... Do opisania zostały jedynie godziny spędzone na terenie Libanu... później.



poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #3

5 kwietnia, poniedziałek, Damaszek, Syria

Święta Wielkanocne zbliżają się do końca, za kilka minut wybije północ i skończą się moje pierwsze święta poza domem. Podobnie skończy się za kilkanaście godzin moja przygoda w Damaszku, stolicy Syrii. Couch surfing jest świetny, bo nigdy nie wiesz na kogo trafisz. W Damaszku spędziliśmy dwie noce surfując po podłodze... syryjskich żołnierzy. Służba wojskowa jest obowiązkowa, nawet po studiach i trwa 24 miesiące. Mohametowi, naszemu hostowi, zostało jeszcze 9, Abdul Aziemu - 3. Osoba pełniąca służbę jest bardzo ograniczona jeśli mówimy o prawach obywatelskich. Ich dowody osobiste są inne niż cywilne, nie mogą zawierać umów czy innych tego typu rzeczy. Nie mieszkają też w koszarach, rząd gwarantuje im lokum. Na bardzo niskim poziomie. W ciągu tych dwóch dni w czwórkę (Alper, Mohamet, Abdul Azi i ja) spaliśmy w pomieszczeniu, które ma może 9metrów kwadratowych, goły cement na podłodze (przykryty dywanem, na to cienki materac), ściany otynkowane były może z 10 lat temu, dach drewniany. Pomieszczenie to służyło za sypialnię, kuchnię (lodówka i butelka z gazem jest) i salon (telewizor jest). Toaleta na zewnątrz, turecka. Woda bieżąca jest z ogrodowego szlaucha więc o prysznicu zapomnij (ostatni miałem... w piątek wieczorem). Ale wiecie co? To jest niesamowite. Ci ludzie wiele nie mają materialnie, ale serca mają wielkie. W niedzielę, po przyjeździe tutaj zjedliśmy w piątkę (Mohamet host, Mohamet jego przyjaciel, Abdul Azi i my) syryjską kolację, czyli tortillo-pitę, hummus (pasta z ciecierzycy), falafel (smażone kotleciki z ciecierzycy), wypiliśmy kilka filiżanek syryjskiej herbaty (domyślnie bardzo słodka), a na koniec filiżankę tureckiej kawy (robił Abdul Azi, Kurd). Nasz host miał nocna wartę, więc spotkał się z nami dopiero w poniedziałek po południu. Cały dzień spędziliśmy z drugim Mohametem, który prawie nie mówił po angielski, ale jego chęć porozumienia się z nami była tak wielka, że nam się udawało. Pokazał nam właściwie cały Stary Damaszek i kilka urokliwych-nie-turystycznych-miejsc.
Ach, bym zapomniał. Na śniadanie Abdul Azi przygotował nam (czytaj: kupił ^^) gorące placki - z serem, papryką i z zatarem (tak, pamiętałem, kupiłem).
Damaszek jest niesamowity. Współgra tutaj konserwatywny islam z dość frywolnym chrześcijaństwem. Obok siebie stoją meczety, kościoły katolickie i ortodoksów czy Ormian. Souq (bazar) jest niewiarygodny - tłoczny od ludzi, towarów i zapachów przypraw i owoców. Podobał mi się na pewno bardziej niż Halep (no może z wyjątkiem cytadeli, damasceńska jest zamknięta dla turystów). Dystrykt żydowski jest urokliwy, główny meczet imponujący i w środku i na zewnątrz. Wrokliwe małe uliczki wypełnione sklepikami czy palarniami nargileh, piękne. Mohamet zaprowadził nas nawet do kawiarni, do której chcieliśmy iść ze względu na hakawati Abu Shadiego(ostatniego żyjącego profesjonalnego opowiadacza). Niestety spóźniliśmy się o godzinę, czego bardzo żałujemy. Następnym razem... jest powód żeby wrócić kiedyś do Damaszku. Kiedyś na pewno wrócę, na dłużej. Póki co, kolejne miasta czekają. Za kilka godzin bierzemy autobus do drugiej stolicy tego wyjazdu - Ammanu, stolicy Jordanii. Tam też będziemy surfować...
Zostało nam 6 dni, do zobaczenia Amman, Petra, Beirut, Tripoli, Lattakia, znowu tranzytem Hatay. Żeby w niedzielę w nocy być w Ankarze; ale to jeszcze tyle czasu. 6 dni przygód przed nami.
PS: W Halepie byliśmy atrakcją turystyczną... może dlatego, że świeżo zakupione arafatki nosiliśmy jak miejscowi, na głowie? :)

















czwartek, 15 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #2

3 kwietnia, sobota, Halep (Aleppo), Syria

Po nocy spędzonej na podłodze niezbyt dobrego hotelu (specjalne podziękowania dla Marii, Janki i Robeen, które użyczyły mi podłogi w swoim pokoju hotelowym), kilku godzinach w autobusie, który teoretycznie miał nas dowieźć do Halepu (a nie dowiózł, jedynie przewiózł przez granicę), szalonej przejażdżce syryjską taksówką z trójką niemieckich turystów, w końcu jesteśmy w Halep. Po kolejnych kilku godzinach kręcenia się po mieście i szukania hostelu/hotelu/lokum w końcu znaleźliśmy miejsce w małym, trochę obskurnym hostelu - materac na podłodze w przeszklonym patio na dachu. Za całe SYP 250(funt syryjski), czyli około... EUR 4, czyli nie jest źle. Spędziliśmy tu ledwo chwilę i od razu wyszliśmy na miasto.
Pierwsze wrażenie - architektura tutaj jest zupełnie inna niż w Turcji. Widać to było już po pierwszym meczecie zaraz za granicą. Architektura starego miasta Halepu to jak mieszkanka scenografii z Alladyna i Prince of Persia. Jasne, kamienne domy, piękna cytadela (XIIw., choć pierwsza fortyfikacja w tym miejscu powstał a wIV w.p.n.e.), niesamowite meczety. Właśnie... Meczety.Wałęsając się po uliczkach jednego z bazarów, natknęliśmy się na meczet. Z czystej ciekawości weszliśmy do środka... i zostaliśmy tam dobre 3 godziny. Okazała się, że zaszliśmy do Al-Adliyya zbudowanego w 1555r. (wg. Lonely Planet, 1510 wg. nauczycieli), a zaprojektowanego przez tego samego architekta co Sultanahmet Camii (Błękitny Meczet) i Hagia Sofia. Weszliśmy do środka na kilka minut po zakończeniu późnopopołudniowych modlitw (~19:15). pierwsze co rzuciło nam się w oczy - boczne nawy z pufami, stolikami, regałami z książkami. Druga rzecz - meczet nie był pusty. W jednym kącie grupa młodych chłopców uczyła się czytania Koranu. Należy tutaj zaznaczyć - Koran napisany jest w języku arabskim. Językiem urzędowym Syrii jest arabski. Spytacie - czemu oni uczą się czytać Koran, skoro napisany jest w ich ojczystym języku. Koran nie ma aktualnych przekładów, nie ewoluuje wraz z językiem. Koran, którego naucza się teraz jest napisany tak samo jak został spisany przez Proroka Mohameta. Chodzi jednak o sposób w jaki się Koran czyta, o melodię, intonację, długość dźwięków i pauz. Dlatego nawoływania na modlitw są jak śpiew - bo tak właśnie brzmi czytany (a właściwie recytowany) Koran. 8, może 10 chłopców w wieku od (na oko) 7 lat siedziało wokół swojego nauczyciela, który Koran zna na pamięć i wie jak go czytać. Każdy błąd chłopca - stuknięcie w pulpit i poprawienie go. innym kącie starsi mężczyźni wysłuchiwali nauk Koranu - filozofii, której uczy Koran; jego prawa, sposobu życia który nakazuje. Na drugim końcu meczetu - inna grupa mężczyzn pisała egzamin z Koranu.
A my siedzieliśmy to tu, to tam i rozmawialiśmy z Mohametem, 27 letnim nauczycielem w tymże meczecie, który do nas zagadał. A potem poczęstował herbatą. Omówił wszystko, przedstawił innym nauczycielom i imamowi (muzułmański odpowiednik księdza), którym okazał się być młody, zwariowany absolwent medycyny. W przeciwieństwie do Turcji, imam w Syrii może sprawować inne funkcje i nie musi poświęcać się kompletnie naukom Koranu. Czas nam tak szybko płynął, że nie zdążyliśmy się obejrzeć, a przyszedł czas na modlitwy wieczorne (20:26), które poprowadził znany nam imam. Ale zanim zaczął intonować wersy Koranu, zaprosił nas na wspólną kolację po modlitwach. Zaszliśmy do muzułmańskich zakrystii, gdzie grając w ping ponga z imamem czekaliśmy na skromną, acz sycącą i pyszną (bo tradycyjną syryjską) kolację. Choć żaden z nas nie mówi po arabsku i żaden z niech nie mówił dobrze po angielsku (z wyjątkiem Mohameta, który był dla ans tłumaczem) to niesamowicie spędziliśmy czas. Wyszliśmy z meczetu po 22, bo musieli go zamknąć i zostaliśmy odprowadzeni prawie pod sam hostel przez jednego z nauczycieli. Z pewnością siedzielibyśmy dłużej... Może wrócimy tam jutro, żeby się pożegnać.
A jak ktoś mi powie, że Muzułmani to terroryści.. wyśmieję, bo na pewno nie poznał żadnego.
Czas spać... jutro... Damaszek, czyli krok bliżej Petry.

PS: A szukając informacji turystycznej doświadczyliśmy syryjskiej uprzejmości. Na umieszczonej mapie z przewodnika nie mogliśmy zbytnio polegać. Postanowiłem więc napisać kartkę "Do you speak English? Yes?! Help us!!", którą chciałem przyczepić z tyłu do plecaka. Trzymałem ją w zębach, żeby schować markera do plecaka, gdy zagadał do nas może 30 letni mężczyzna mówiąc, że nie zna dobrze angielskiego ale spróbuje nam pomóc. Pomógł. A w biurze THL (Tureckie Linie lotnicze - "wejdźmy tam, na pewno mówią po Turecku!", kobieta której Alper się spytał - nie mówiła) udało nam się wejść w posiadanie dwóch map (szczegółowych) miasta. Kilka godzin później oddaliśmy jedną serbskiej parze i Grekowi, których pierwszy raz spotkaliśmy w kolejce po paszporty na granicy. W serbskim jest przysłowie mówiące, że jeśli spotyka się kogoś przez przypadek dwa razy, to spotka się go i trzeci raz. W poniedziałek wielkanocny prawdopodobnie będziemy w Damaszku. Świat jest po prostu mały. A pierwszą stratę wyjazdu (nie licząc 130 SYP wydanych na wspomnianą taksówkę, choć mieliśmy kupione bilety do Halepu) są moje jedyne długie spodnie, które rozpruły się na dobre 15cm w kroku i na nogawce. Dobrze, że wieczorem. Czyżby to znak, że czas na zakupy? Lista rzeczy do kupienia wydłużyła się... poza arafatkę i nargileh (wiedzieliśmy dzisiaj bardzo ładne za całe 100 SYP - 1.4 EUR) są jeszcze spodnie... Może krój lokalny?

środa, 14 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #1

2 kwietnia 2010, piątek, Hatay (Antakya), Turcja

Wyprawy na Bliski Wschód dzień pierwszy.

W końcu przyszedł wyczekiwany przeze mnie okres przerwy wiosennej. Teoretycznie przerwa zaczyna się dopiero w poniedziałek, ale ja swoją zacząłem już wczoraj późnym wieczorem. Początek był niestety trochę zły - miałem jechać z Alperem, ale z powodów rodzinnych musiał jechać do Izmiru. Szczęście w nieszczęściu, dojedzie dzisiaj w nocy z jakimś znajomym, który tu mieszka. Ja jednak planów (o ile to, co mamy da się w ogóle nazwać planem) postanowiłem nie zmieniać. Wziąłem nocny autobus i po 9 godzinach dojechałem do Hatay (znanego również jako Antakya). 600 tysięczna miasteczko znajdujące się 60km od granicy z Syrią, 20 km od Morza Śródziemnego. Ankara pożegnała mnie na blisko 2 tygodnie deszczem. Hatay przywitało bezchmurnym niebem z pełnym słońcem. Jest 2 kwietnia, godzina 15 czasu miejscowego (14 polskiego) a ja siedzę bez koszulki na zboczu Góry Krzyża i podziwiam panoramę miasta. Temperatura tak na wyczucie to jakieś 25 stopni i delikatny, przyjemnie chłodzący wiatr. Mniej więcej pode mną znajduje się wykuty w skale Kościół Św. Piotra uważany za najstarsze na świecie miejsce kultu chrześcijan. W takich miejscach jak to cieszę się, że mam kartę muzealną. Gdybym miał płacić 8 TL za wejście czułbym się oszukany, bo "kościół" to w tym wypadku za duże słowo. Ot jaskinia z wybitymi rozetami i ołtarzem, nota bene, postawionym w XIX wieku. I tyle. Tyle wart to byłby widok z miejsca, w którym siedzę.
Z lewej strony kolorowe domy wspinają się na zbocze góry, co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów widać minarety. Po drugiej stronie rzeki - nowe zabudowania. Im bardziej na prawo tym więcej wolnej przestrzeni i zieleni, której tak niewiele w Ankarze. A u zbocza tej góry zielona niby-polana, na której grupkami przesiadują ludzie. W cieniu drzew siedzą kobiety z chustami na głowie i plotkując obserwują biegające dzieci. W cieniu ruin jakichś zabudowań - trzy motocykle (których w mieście pełno) i trzech kierowców. Chyba jedzą obiad.
Sam chyba coś zjem niedługo. Co prawda nie tak dawno jadłem śniadanie (şiş kebab z baraniny) ale powoli robię się głodny. Chyba czas się zebrać i zejść na dół, do centrum, żeby spróbować miejscowego specjału czyli atom shake'a - banany, miód, pistacje, nektarynki, mleko. A potem kupię na straganie truskawki (1.5 - 2 TL/kg), usiądę w parku i je zjem... Koszulka już sucha, więc można iść. Pytanie tylko dokąd. Mam jeszcze jakieś 10 godzin nim przyjedzie Alper, a potem mamy kolejne 8 nim weźmiemy (już razem) autobus do Halepu (Aleppo), Syria.
Z tego miejsca i w tej chwili, choć Wy przeczytacie później,
dla Piotra.

***


PS: Na świeżo po wypiciu. Atom Shake smakuje dziwnie, ot tyle. Jest lekko gorzkawy, słodki i puszysty. Nie powiem, że jest zły, bo nie jest. Jest inny. Tak samo jak inne są polskie kebaby od tych prawdziwych, tureckich. Przynajmniej spróbowałem. Domyślam się, że gdyby nie Lonely Planet, to bym nie skusił się na kupienie.
O, a w restauracji obok jadłem obiad. Ciekawie zawijają kurczaka z rożna. Najpierw w coś a'la tortilla, a potem dopiero w papier.
To teraz chyba przyszedł czas na truskawki. Robi się chłodno, no tak, już (dopiero?) prawie wpół do szóstej. Nie będę pewnie jadł kilograma truskawek przez sześć godzin.


niedziela, 11 kwietnia 2010

10 kwietnia, czyli...

Nigdy nie uważałem się za specjalnego patriotę. Nigdy też nie byłem wielkim fanem PiSu.
Jednakże to, co wydarzyło się wczoraj, a o czym dowiedziałem się z pierwszej rozmowy z rodzicami po powrocie z Bliskiego Wschodu, mną w pewien sposób wstrząsnęło. Nie potrafię sprecyzować co dokładnie. Pewnie nikt nie potrafi, co dotknęło go bardziej. To jest tragedia, której nie da się rozłożyć na części pierwsze. Zwłaszcza taka tragedia, w takich okolicznościach.

Boję się trochę jutrzejszego wyjścia na uczelnię. Jedyni ludzie, z którymi miałem póki co kontakt, to właściwie moi lokatorzy, którzy żartują. Niekoniecznie z tego a z samej sytuacji Polski. Wiem jednak, że ich żarty są bardziej hmm... Nie mają na celu w żaden sposób urażenia mnie, czy Nas - Polaków, może raczej w pewien sposób podniesienia mnie na duchu. Bo trochę upadłem, choć staram się tego nie pokazywać. Wykładowcy pewnie poruszą ten temat, moje jutrzejsze zajęcia nie należą do wielkich i nauczyciele mniej więcej mnie kojarzą. Zastanawiam się jak to będzie z innymi studentami. Tymi z wymiany i tymi lokalnymi.

Czuję też wewnętrzną potrzebę pójścia do ambasady i wpisania się do księgi kondolencyjnej. Godziny jednak kolidują mi z zajęciami, a nie chcę się usprawiedliwiać z nieobecności w ten właśnie sposób...
Chyba pójdę, a usprawiedliwienia ominę.

wtorek, 16 marca 2010

Konya, czyli z plecakiem przez miasto

Konyę uznaję się za jedno z najbardziej konserwatywnych miast Turcji. To właśnie z tego miasta wywodzi się "tradycja" wirujących derwiszy i to właśnie tutaj tworzył i zmarł Rumi zwany również Mevlana (Nasz Przewodnik), XIII wieczny poeta, filozof i mistyk. I właśnie z tych dwóch powodów bardzo chcieliśmy z Gwen przyjechać do tego miasta, a już na pewno w weekend, żeby załapać się na sobotę. Dlaczego... o tym za chwilę... Mogę teraz tylko napisać, że udało nam się zrealizować wszystkie punkty programu. Co więcej, zdecydowaliśmy, że żeby lepiej poznać Turcję skorzystamy z CouchSurfingu (www.couchsurfing.com).

Już od samego początku dopisywał nam humor, szczęście i wrażenie, że doświadczamy tej prawdziwej Turcji. Na dworzec autobusowy dotarliśmy z przeświadczeniem, że kupienie biletów problemem nie będzie. Nie było. Dworzec autobusowy (otogar) w Ankarze to dobre 100 stanowisk najróżniejszych przewoźników. I prawie każdy z nich zatrudnia pracownika, który kręci się po terminalu, wykrzykuje nazwy miasta, do których można z jego firmą pojechać oraz pyta się wszystkich (a zwłaszcza tych wyglądających na Turystów) dokąd jadą próbując zaciągnąć ich do swojego stanowiska. Wyglądaliśmy wyjątkowo turystycznie, zwłaszcza ja, więc od razu "mieliśmy wzięcie"; ze słowotoku popularnych miast wyłowiliśmy pytanie "Dokąd?", na które odpowiedzieliśmy chóralnie "Konya". Nie zdążyliśmy zrobić kroku, gdy nawoływacz krzyknął do drugiego i tamten już zmierzał w naszą stronę, żeby zaprowadzić do 'swojego" biura. 40 TL i dwa bilety kupione, odjazd za 20 minut.
4 godziny później siedzieliśmy już w tramwaju, który kursował pomiędzy otogarem w Konyi a centrum (7km, 30 minut). I jesteśmy... Zadowoleni, wyspani. Pogoda wspaniała, prawie 20 stopni na plusie, pełne słońce. Obraliśmy pierwszy cel - Muzeum Mevlany, ale najpierw lunch. Tak dobrego kebabu z baraniny to dawno nie jadłem. Obowiązkowo ayran.
Znaleźliśmy się w końcu w Muzeum Mevlany, na które składa się dziedziniec, mauzoleum, wieże-sarkofagi oraz "kuchnia" będąca dawną szkołą derwiszy.
Począwszy od śmierci Rumiego (17 grudnia 1273 - noc zaślubin) powstało około 100 zgrupowań derwiszy, jednakże w latach '20 ubiegłego wieku Ataturk uznał je za przeszkodę w drodze do rozwoju państwa i zakazał praktykowania. W 1957 zakon w Konyi został "zreaktywowany" jako dziedzictwo kulturowe.
Zachowując się jak japońscy turyści zwróciliśmy na siebie uwagę jednego z, jak się później okazało, sprzedawców dywanów, który uznał mnie za Amerykanina. Skorzystaliśmy z okazji i zostaliśmy oprowadzeni po całym kompleksie dowiadując się przy okazji ciekawostek, które w przewodniku wspomniane nie zostały.
W mauzoleum znajduje się pięknie zdobiony grób Mevlany oraz kilkadziesiąt sarkofagów członków jego rodziny oraz bliskich przyjaciół. Niestety - fotografii ze środka brak, zakaz. w drugiej części budynku znajdują się przeróżne pamiątki - głównie ręcznie pisane egzemplarze Koranu (w tym ponoć najmniejszy Koran na świecie, czy Koran spisany przez marynarza specjalnym tuszem, który umożliwia czytanie również po zmroku) oraz dywany (w tym jeden, jedwabny przedstawiający Kaabę w Mekce, na który składa się ponad 3 000 000 splotów (144 na centymetrze kwadratowym)).Centralne miejsce jednak zajmuje relikwia Mahometa - pięknie zdobiona szkatułka, w której znajduje się pęk włosów z brody proroka. W rogach szklanej gabloty wywiercone są otwory. Odwiedzający zbliżają do nich swoje nosy i wdychają powietrze ze środka - wciąż czuć różany zapach, którego używał Mahomet.
Informacja turystyczne była tego dnia zamknięta, więc z jeszcze większym zapałem podążaliśmy za naszym przewodnikiem, który obiecał nam darmowe broszury o Mevlanie, wieczornej semie oraz mapy miasta. Na pytanie dokąd idziemy, usłyszeliśmy odpowiedź "Do mojego sklepu". No tak.. sprzedawca dywanów.
I tutaj doświadczyliśmy kolejnego uczucia spod znaku "A to Turcja właśnie". Zostaliśmy ugoszczeni, tak jak powinniśmy zostać. Siedziałem na wygodnej kanapie, piłem jabłkową herbatę i czekałem an Gwen, która połknęła haczyk i wybierała dywan. Trochę targowania (30% zszedł, ale i tak pewnie z ceny turystycznej) i Gwen stała się bardzo szczęśliwą posiadaczką całkiem ładnego tureckiego dywanu.

Przyszedł czas na spotkanie Hakana, naszego hosta, który przywitał nas wraz ze znajomym, Husseinem. I znów bardzo losowe tureckie doświadczenie - byliśmy wolnymi słuchaczami na wykładzie z zaawansowanej gramatyki tureckiej (kurs przygotowawczy do państwowego egzaminu, który trzeba napisać jeśli chce się pracować np w ministerstwie czy armii). Choć siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, to zostaliśmy wychwyceni przez wykładowcę. Hakan wraz z Husseinem wytłumaczyli kim jesteśmy, co tutaj robimy. Domyślam się, że przez chwilę byliśmy w centrum zainteresowania całej grupy. Niestety, póki co, nasza znajomość tureckiego pozwoliła na wyłapanie jedynie słów "Mustafa Kemal" (prawdziwe imię i nazwisko Ataturka).
Prosto z wykładu w czwórkę udaliśmy się do Centrum Kulturalnego Mevlany na semę. Czyli numer jeden na liście rzeczy do zobaczenia w Konyi (no może numer dwa, zaraz po Muzeum Mevlany). Sema, czyli modlitwa wirujących derwiszy. We wspomnianym centrum semy organizowane są co sobotę, a wejście na nie jest darmowe.
Muszę przyznać, że zapłaciłbym za to każde pieniądze. Ciężko znaleźć słowa, które mogłyby całość opisać. To, co widzieliśmy podczas tureckiej nocy w Kapadocji to nic... Tam było 4 derwiszy... tutaj około 20 wykonujących pełną semę oraz kolejnych około 10 stanowiących oprawę muzyczną. Wyobraźcie sobie 20 jednocześnie wirujących mężczyzn, którzy do tego tworzą "konstelacje" i przemieszczają się podczas wirowania. Ubrani w białe suknie, w smukłych czapkach, wirują i stają się pomostem między Allahem a ziemią. Prawa dłoń zwrócona jest ku niebu, ku Allahowi, a lewa skierowana jest ku ziemi.
Wśród nich znalazł się też chłopiec, na oko około 7-8 letni, który wirował wraz z nimi. Niesamowite było to, że chłopiec ubrany był na biało co świadczy o jego doświadczeniu.
Warto tutaj też wspomnieć, że ta sema nie jest robiona jako show. To są prawdziwi derwisze, którzy naprawdę się modlą i łączą z Allahem.
Całość trwa ponad godzinę...

Po semie wróciliśmy do centrum, żeby coś zjeść. Stanęło na şiş kebabie, czyli szaszłykach. Ale nie takich jak robimy na niedzielne rodzinne grillowanie. Kelner pierw podał talerze ze świeżą pietruszką, niby-salsą (to jest genialne!), świeżą i duszoną cebulą oraz cienkie placki (coś jakby tortilla ale o zupełnie innym smaku). Dopiero po chwili przyniósł szaszłyki - kawałki mięsa na długich metalowych szpikulcach. Ja zaryzykowałem kebab z płucek (bardzo dobry muszę przyznać; w sumie po kokoreç mnie nic nie zdziwi), Gwen - kurczaka. Co do tego? Oczywiście że ayran, a potem herbata. Zmęczeni zaszliśmy jeszcze na pyszną owocową herbatę (ale robioną na bazie świeżych owoców) do "nargileh salonu". Chcieliśmy iść gdzieś na nargileh, ale Konya jak na konserwatywne miasto przystało nie ma życia nocnego nawet w sobotę wieczór. Prawda taka, że nam to nie przeszkadzało, ale jak się okazało byli tacy, którzy tego zrozumieć nie potrafili.
Po 17 godzinach na nogach w końcu trafiliśmy do mieszkania Hakana i mogliśmy położyć się spać. Choć nie obyło się bez lekkiego stresu. Zakomunikowaliśmy, że idziemy spać (spaliśmy w trójkę w jednym pokoju) położyliśmy się do swoich łóżek; Hakan zgasił światło i usiadł na krześle i obserwował. Trochę nas to zaniepokoiło, ale w końcu pragnienie snu wygrało i udaliśmy się na spotkanie z Morfeuszem. Może to po prostu turecka gościnność - dopilnowanie, żeby goście zasnęli spokojnie...
Skończyła się sobota...

Niedziela była natomiast dniem tureckiej gościnności, drobnych przyjemności oraz zwiedzania meczetów.
Zaczęło się od tureckiego śniadania z Hakanem i jego rodzicami. Śniadanie prawdziwie tureckie, nie tylko ze względu na zestaw ale też na formę, czyli siedzenie na podłodze. A jedzenie było pyszne. Zwłaszcza drobno pokrojona duszona papryka na zimno. Po szybkim pożegnaniu udaliśmy się już we dwójkę na przystanek tramwajowy. Zonk - nie ma budki żeby kupić bilety. No to idziemy na drugi przystanek, gdzie był mały sklepik. Ale biletów w nim nie było. Byli natomiast przesympatyczni Turkowie. Pan z kiosku zawołał dwóch Turków, którzy przed chwilą coś u niego kupowali. Ci zabrali nas na przystanek, skasowali swoje bilety za nas i powiedzieli gdzie mamy wysiąść. I jeszcze gumą poczęstowali!
Prosto z przystanku udaliśmy się ponownie do Muzeum Mevlany, ale zniechęceni wielką kolejką wielkich niemieckich turystów postanowiliśmy chwilę odpocząć przy szumie fontanny. Dosiadła się do nas młoda Turczynka, może 18-20 letnia, z włosami przysłoniętymi różową chustą. Słyszała, że rozmawiamy po angielsku i po prostu chciała chwilę porozmawiać z nami i poćwiczyć swój angielski, którego zaczęła się uczyć. Takie drobiazgi, a człowiekowi miło się robi.
Po krótkiej rozmowie zaczęliśmy nasz objazd po meczetach. Zaczęliśmy od XVI-wiecznego Selimiye Camii [selimije dżami] znajdującego się zaraz koło Muzeum Mevlany. Następny był İplikçi Camii [iplikczi dżami], najstarszy (1202) meczet w Konyi. Jego wnętrze różni sę tak bardzo od wszystkich meczetów, które widzieliśmy, gdyż jest po prostu pusty jeśli chodzi o dekoracje ścian. Mamy jedynie okrągłe płyty z imionami Allaha, mihrab i nic poza tym. Ostatnim meczetem na szlaku był usytuowany na szczycie Alaaddin Tepesi (wzgórze Aladyna) Alaaddin Camii [aladin dżami], czyli najważniejszy meczet w Konyi i drugie (zaraz po grobie Rumiego) najświętrze miejsce miasta. 20 lat młodszy od İplikçi Camii łączy w sobie Rzymski i Bizantyjski styl. Z pięknym marmurowym ozdobionym biało-błękitnymi motywami mihrabem i ze wspaniałym widokiem na Konyę. Spacerując po jego wnętrzu natknęliśmy się na grupę mężczyzn, których "przewodnik" w pewnym momencie poprosił ich, żeby usiedli i zaczął śpiewać. Natomiast na dziedzińcu zaczepiło nas dwóch Turków prosząc o zrobienie sobie zdjęcia z panoramą miasta... i mną :) Turyści z Bodrum (Południowy-zachód, wybrzeże).
Zmęczenie stwierdziliśmy, że przyszedł najwyższy czas na nargileh i łyk jabłkowej herbaty. Gdzie? W ogródkach herbacianych, które zajmują prawie całe zbocze wzgórza. Wspólnymi siłami udało nam się zamówić wszystko po turecku o raz po turecku spytać się gdzie znajdziemy dobre etli ekmek (dosłownie "chleb z mięsem"), czyli specjalności Konyi - pidę z baraniną.
Po chwili spaceru siedzieliśmy w restauracji i po Turecku zamawialiśmy etli ekmek! Usłyszeliśmy nawet, ze nasz Turecki jest bardzo dobry, co nas bardzo podbudowało (zwłaszcza w świetle przyszłotygodniowego egzaminu). Po kilkunastu minutach na naszym stole wylądowały dwie szklanki samorobnego ayranu, talerz wspaniałej salsy, talerz z surówką (sałata z pomidorem, ogórkiem i zieloną papryczką), talerz ze świeżą natką pietruszki oraz wielki półmisek z pokrojoną pidą... Smaku etli ekmek z pietruszką skropioną cytryną i salsą nie da się opisać słowami. Zjedliśmy wszystko, co do kawałka... I oczywiście popiliśmy cały obiad filiżanką herbaty. Na deser kupiliśmy sobie w kiosku po rożku (pistacjowe Cornetto!). Po tym przyszedł czas na zakupienie biletu na tramwaj (po Turecku) i usłyszenie od sprzedawcy "Sen Polonya'yin" co znaczy nie mniej ni więcej "Jesteś z Polski". Po dwóch dniach bycia mylonym z Amerykaninem czy, co gorsza, Niemcem była to sympatyczna odmiana.
40 minut później kupowaliśmy bilet do domu. Jedna firma chciała nas zrobić w balona mówiąc, że wszystkie autobusy do Ankary odjeżdżają o 18 (była 17:10)... dwa czy trzy stanowiska dalej kupiliśmy (taniej) bilety na autobus o 17:30.
O 22 otworzyliśmy drzwi do naszego tymczasowego domu... I stwierdziliśmy, że to był wyjątkowo udany weekend. Ze wspaniałą pogodą, sympatycznymi przygodami i dowodem, że pierwszy raz nie zawsze boli, wszak Couchsurfing był zabawny :)

Konfrontując swoje wrażenie następnego dnia z Corrado i Oceaną, których spotkaliśmy przed i po semie, stwierdziliśmy, że jesteśmy bardzo dobraną podróżniczą parą i zwiedzanie w grupie było idiotyczne. Dlaczego? Powiedzieli nam, że miasto może i ładne, ale nudne. Podobnie sema...

My byliśmy wniebowzięci...

A na koniec cytat z nauk Mevlany, który w Konyi znają wszyscy...

Przyjdź, przyjdź raz jeszcze, przyjdź nawet jeśli w Boga nie wierzysz lub jesteś czcicielem ognia. Przyjdź, bo nie jesteśmy z tych, którzy tracą nadzieję. Przyjdź, nawet jeśli sto razy złamałeś swoje przysięgi. Proszę Cię, przyjdź raz jeszcze.
[wolne tłumaczenie znalezione w sieci]

Więcej zdjęć, jak zawsze na FaceBooku.

poniedziałek, 8 marca 2010

Safranbolu, czyli turecka gościnność w oazie spokoju

W przewodniku jak i w rozmówkach pisali, że Turcja to kraj ludzi niezwykle gościnnych, pomocnych i otwartych. Oczywiście, doświadczyłem tego nie raz i nie dwa, ale dopiero w miniony weekend było to aż tak widoczne i niesamowite.

Postanowiłem wybrać się do Safranbolu (o czym dalej). Kupiłem bilet na piątek i... tyle. Nie rezerwowałem hostelu, nie szukałem hosta. Stwierdziłem, że pojadę i czegoś poszukam. W przewodniku przeczytałem, że otogar (dworzec autobusowy) znajduje się jakieś 5 kilometrów od starego centrum miasta, gdzie mieszczą się właściwie wszystkie hotele itp. Planowo miałem ten dystans przejść.
W autobusie siedział obok mnie starszy Turek, który łamaną angielszczyzną, posiłkując się tureckim i francuskim próbował ze mną zagadać. Chwilę nam się udało (potem zasnąłem). Stanęło na tym, że weźmiemy razem taksówkę z dworca do centrum. Nie powiem, żeby mi na tym zależało, ale w sumie czemu nie. Wzięliśmy taksówkę... po drodze zgarnęliśmy jakąś jego znajomą, która po angielsku już lepiej mówiła, i pojechaliśmy do centrum. Licznik zatrzymał się na jakichś 10 lirach, które uznałem, że podzielimy - Nie ma mowy, on płaci. Kobieta wypytała mnie gdzie zmierzam itp. Wybrałem pierwszy lepszy hostel z przewodnika i powiedziałem, że tam. Nie minęło więcej jak 5 sekund gdy kazali mi czekać, aż oni znajdą kogoś, kto mnie tam zaprowadzi. Znacznie dłużej zajęlo mi odmówienie i uświadomienie ich, że wystarczy mi wskazanie na mapie miejsca gdzie jesteśmy i gdzie jest hostel. Wytłumaczyli... Poszedłem... Zgubiłem się (żeby nie było, mapa była niedokładna, nie wskazywała wszystkich ulic, przez co źle skręciłem). Stojąc na środku uliczki starając się odgadnąć gdzie znajduję się na mapie podeszło do mnie dwóch mężczyzn i bardzo łamanym angielskim (połączonym z dość zaawansowanym językiem ciała) próbowali mi wytłumaczyć jak dojść do hostelu (właściwie to pensjonatu). Albo ich angielski był zbyt ubogi, albo moja zrozumiałość tureckiego zawiodła ale nie udało nam się ustalić gdzie jest szukany przeze mnie budynek. Skończyło się na tym, że jeden z nich wziął mnie pod ramię i zaprowadził pod same drzwi pensjonatu (choć było to w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten, w którym zmierzał wcześniej).
Tego samego dnia będąc w malutkiej rodzinnej restauracyjce udzieliła mi się znów turecka atmosfera. Zajadałem się tradycyjnym przysmakiem regionu (makaron z orzechami włoskimi i parmezano-podobnym serem) pijąc setną herbatę tego dnie, oglądając wraz z domownikami turecką telenowelę.
Wałęsając się po uliczkach, slalomem omijając wszechobecne stoiska z pamiątkami i jedzeniem, kilka razy zaczepiano mnie rzucając angielskim "welcome, welcome!" czy "where are you from?" (gdy ignorowałem pytanie słyszałem przelotem tureckie spekulacje... Kanada albo Niemcy :P). Wieczorem siedząc przed przed kafeterią z fajką wodną i dwusetną herbatą często przechodnie po prostu rzucali przyjazne "Merhaba!" (Witaj/cześć) czy po prostu się uśmiechali. Następnego dnia, próbując zorientować się w którą stronę łapać dolmuş, pomógł nam (mi i Kazowi, Japończykowi poznanemu w hostelu) taksówkarz. Co prawda chciał nas zachęcić do skorzystania z jego usług, ale nawet po odmowie i zaznaczeniu, że jesteśmy studentami i każdy grosz się liczy z nami postał, zabawiał chwilę rozmową, aż przyjechał odpowiedni minibus.

W ogóle to pojechałem tam w całkiem nietypowym czasie - kompletnie poza sezonem. A to równało się z, ciszą, spokojem, pustkami na ulicach, szybszym zamykaniem wszystkich sklepów i stoisk, pustką w pensjonacie (gdy przyjechałem, byłem jedynym gościem, wieczorem dojechał Kaz). Coś pięknego... Domyślam się, że w sezonie miasteczko pełne jest turystów - lokalnych (ponoć bardzo popularne miejsce pośród Turków) jak i zagranicznych. A może powinienem powiedzieć - japońskich - łatwiej jest w Safranbolu znaleźć japońskie menu i japońskie informacje o produktach w sklepie niż angielskie. Podobnie z mieszkańcami, częściej mówią lepiej po japońsku niż po angielsku. Kaz jest Japończykiem, a w sobotę spotkaliśmy jeszcze dwóch innych, których uczyliśmy grać w tavlę. To musiał być komiczny widok. Polak i Japończyk próbujący nauczyć dwóch innych Japończyków grania w turecką grę :)
O samym miasteczku słów kilka; dlaczego w ogóle zdecydowałem się tam pojechać. Po pierwsze 0 zaledwie 3 godziny drogi od Ankary. Po drugie, tanie bilety (30 TL w dwie strony). Po trzecie i chyba najbardziej zachęcające - miasto wpisane jest na listę dziedzictwa narodowego UNESCO jako doskonale zachowany przykład architektury osmańskiej (to chyba polski odpowiednik "ottoman", prawda?). Fakt, całe stare miasto składa się z tradycyjnych osmańskich budynków; cześć z nich pełni funkcję pensjonatów, inne nadal są prywatnymi domami, a jeszcze kilka przerobione na muzea. Byliśmy z Kazem w jednym, ponoć najlepiej zorganizowanym. Fakt, ekspozycja dość ciekawa, z wykorzystaniem manekinów ubranych w tradycyjne stroje uwiecznionych w trakcie wykonywania tradycyjnych czynności. Poza tym stary hamam (łaźnia, normalnie czynna), 2 czy 3 meczety (w tym İzzet Paşa Camii, jeden z największych meczetów w stylu osmańskim w Turcji; jego wnętrze jest na zdjęciach), były budynek rządowy zbudowany na wzgórzu na miejsce zamku wraz z wieżą zegarową na którą wspielismy się na kilka minut przed wybiciem pełnej godziny, co dało nam okazję zobaczyć jak działa mechanizm dzwonu. A do tego multum wąskich uliczek z poukrywanymi fontannami i naprawdę dobrymi panoramami miasta. Miasteczko, a właściwie jego stare miasto, da się zwiedzić w kilka godzin, wliczając w to czas na lunch, próbowanie lokalnych przysmaków (większość z dodatkiem szafranu, który rośnie tutaj w nietypowy sposób kwitnąc na jesień; od nazwy tego kwiatu pochodzi nazwa miasta - SAFRANbolu) oraz co najmniej godzinę spędzoną przy fajce wodnej z herbatą i kilkoma partiami w tavlę. Chodząc po mieście w piątek przeszedłem właściwie całe stare miasto będąc wszędzie po kilka razy.

Wyjazd mogę zaliczyć do zdecydowanie udanych... tego mi było trzeba właściwie. Wyciszenia i trochę czasu spędzonego z samym sobą i własnymi myślami, które parowały z mojej głowy jak herbata parująca na wieczornym chłodzie i rozpływały się w powietrzu jak jabłkowy dym z fajki wodnej...


Następny przystanek - kolebka wirujących derwiszy - Konya, albo gorące źródła Pamukkale. A potem tylko tydzień egzaminów-kolokwiów i wyprawa na wschód!