poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #3

5 kwietnia, poniedziałek, Damaszek, Syria

Święta Wielkanocne zbliżają się do końca, za kilka minut wybije północ i skończą się moje pierwsze święta poza domem. Podobnie skończy się za kilkanaście godzin moja przygoda w Damaszku, stolicy Syrii. Couch surfing jest świetny, bo nigdy nie wiesz na kogo trafisz. W Damaszku spędziliśmy dwie noce surfując po podłodze... syryjskich żołnierzy. Służba wojskowa jest obowiązkowa, nawet po studiach i trwa 24 miesiące. Mohametowi, naszemu hostowi, zostało jeszcze 9, Abdul Aziemu - 3. Osoba pełniąca służbę jest bardzo ograniczona jeśli mówimy o prawach obywatelskich. Ich dowody osobiste są inne niż cywilne, nie mogą zawierać umów czy innych tego typu rzeczy. Nie mieszkają też w koszarach, rząd gwarantuje im lokum. Na bardzo niskim poziomie. W ciągu tych dwóch dni w czwórkę (Alper, Mohamet, Abdul Azi i ja) spaliśmy w pomieszczeniu, które ma może 9metrów kwadratowych, goły cement na podłodze (przykryty dywanem, na to cienki materac), ściany otynkowane były może z 10 lat temu, dach drewniany. Pomieszczenie to służyło za sypialnię, kuchnię (lodówka i butelka z gazem jest) i salon (telewizor jest). Toaleta na zewnątrz, turecka. Woda bieżąca jest z ogrodowego szlaucha więc o prysznicu zapomnij (ostatni miałem... w piątek wieczorem). Ale wiecie co? To jest niesamowite. Ci ludzie wiele nie mają materialnie, ale serca mają wielkie. W niedzielę, po przyjeździe tutaj zjedliśmy w piątkę (Mohamet host, Mohamet jego przyjaciel, Abdul Azi i my) syryjską kolację, czyli tortillo-pitę, hummus (pasta z ciecierzycy), falafel (smażone kotleciki z ciecierzycy), wypiliśmy kilka filiżanek syryjskiej herbaty (domyślnie bardzo słodka), a na koniec filiżankę tureckiej kawy (robił Abdul Azi, Kurd). Nasz host miał nocna wartę, więc spotkał się z nami dopiero w poniedziałek po południu. Cały dzień spędziliśmy z drugim Mohametem, który prawie nie mówił po angielski, ale jego chęć porozumienia się z nami była tak wielka, że nam się udawało. Pokazał nam właściwie cały Stary Damaszek i kilka urokliwych-nie-turystycznych-miejsc.
Ach, bym zapomniał. Na śniadanie Abdul Azi przygotował nam (czytaj: kupił ^^) gorące placki - z serem, papryką i z zatarem (tak, pamiętałem, kupiłem).
Damaszek jest niesamowity. Współgra tutaj konserwatywny islam z dość frywolnym chrześcijaństwem. Obok siebie stoją meczety, kościoły katolickie i ortodoksów czy Ormian. Souq (bazar) jest niewiarygodny - tłoczny od ludzi, towarów i zapachów przypraw i owoców. Podobał mi się na pewno bardziej niż Halep (no może z wyjątkiem cytadeli, damasceńska jest zamknięta dla turystów). Dystrykt żydowski jest urokliwy, główny meczet imponujący i w środku i na zewnątrz. Wrokliwe małe uliczki wypełnione sklepikami czy palarniami nargileh, piękne. Mohamet zaprowadził nas nawet do kawiarni, do której chcieliśmy iść ze względu na hakawati Abu Shadiego(ostatniego żyjącego profesjonalnego opowiadacza). Niestety spóźniliśmy się o godzinę, czego bardzo żałujemy. Następnym razem... jest powód żeby wrócić kiedyś do Damaszku. Kiedyś na pewno wrócę, na dłużej. Póki co, kolejne miasta czekają. Za kilka godzin bierzemy autobus do drugiej stolicy tego wyjazdu - Ammanu, stolicy Jordanii. Tam też będziemy surfować...
Zostało nam 6 dni, do zobaczenia Amman, Petra, Beirut, Tripoli, Lattakia, znowu tranzytem Hatay. Żeby w niedzielę w nocy być w Ankarze; ale to jeszcze tyle czasu. 6 dni przygód przed nami.
PS: W Halepie byliśmy atrakcją turystyczną... może dlatego, że świeżo zakupione arafatki nosiliśmy jak miejscowi, na głowie? :)

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz