środa, 14 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #1

2 kwietnia 2010, piątek, Hatay (Antakya), Turcja

Wyprawy na Bliski Wschód dzień pierwszy.

W końcu przyszedł wyczekiwany przeze mnie okres przerwy wiosennej. Teoretycznie przerwa zaczyna się dopiero w poniedziałek, ale ja swoją zacząłem już wczoraj późnym wieczorem. Początek był niestety trochę zły - miałem jechać z Alperem, ale z powodów rodzinnych musiał jechać do Izmiru. Szczęście w nieszczęściu, dojedzie dzisiaj w nocy z jakimś znajomym, który tu mieszka. Ja jednak planów (o ile to, co mamy da się w ogóle nazwać planem) postanowiłem nie zmieniać. Wziąłem nocny autobus i po 9 godzinach dojechałem do Hatay (znanego również jako Antakya). 600 tysięczna miasteczko znajdujące się 60km od granicy z Syrią, 20 km od Morza Śródziemnego. Ankara pożegnała mnie na blisko 2 tygodnie deszczem. Hatay przywitało bezchmurnym niebem z pełnym słońcem. Jest 2 kwietnia, godzina 15 czasu miejscowego (14 polskiego) a ja siedzę bez koszulki na zboczu Góry Krzyża i podziwiam panoramę miasta. Temperatura tak na wyczucie to jakieś 25 stopni i delikatny, przyjemnie chłodzący wiatr. Mniej więcej pode mną znajduje się wykuty w skale Kościół Św. Piotra uważany za najstarsze na świecie miejsce kultu chrześcijan. W takich miejscach jak to cieszę się, że mam kartę muzealną. Gdybym miał płacić 8 TL za wejście czułbym się oszukany, bo "kościół" to w tym wypadku za duże słowo. Ot jaskinia z wybitymi rozetami i ołtarzem, nota bene, postawionym w XIX wieku. I tyle. Tyle wart to byłby widok z miejsca, w którym siedzę.
Z lewej strony kolorowe domy wspinają się na zbocze góry, co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów widać minarety. Po drugiej stronie rzeki - nowe zabudowania. Im bardziej na prawo tym więcej wolnej przestrzeni i zieleni, której tak niewiele w Ankarze. A u zbocza tej góry zielona niby-polana, na której grupkami przesiadują ludzie. W cieniu drzew siedzą kobiety z chustami na głowie i plotkując obserwują biegające dzieci. W cieniu ruin jakichś zabudowań - trzy motocykle (których w mieście pełno) i trzech kierowców. Chyba jedzą obiad.
Sam chyba coś zjem niedługo. Co prawda nie tak dawno jadłem śniadanie (şiş kebab z baraniny) ale powoli robię się głodny. Chyba czas się zebrać i zejść na dół, do centrum, żeby spróbować miejscowego specjału czyli atom shake'a - banany, miód, pistacje, nektarynki, mleko. A potem kupię na straganie truskawki (1.5 - 2 TL/kg), usiądę w parku i je zjem... Koszulka już sucha, więc można iść. Pytanie tylko dokąd. Mam jeszcze jakieś 10 godzin nim przyjedzie Alper, a potem mamy kolejne 8 nim weźmiemy (już razem) autobus do Halepu (Aleppo), Syria.
Z tego miejsca i w tej chwili, choć Wy przeczytacie później,
dla Piotra.

***


PS: Na świeżo po wypiciu. Atom Shake smakuje dziwnie, ot tyle. Jest lekko gorzkawy, słodki i puszysty. Nie powiem, że jest zły, bo nie jest. Jest inny. Tak samo jak inne są polskie kebaby od tych prawdziwych, tureckich. Przynajmniej spróbowałem. Domyślam się, że gdyby nie Lonely Planet, to bym nie skusił się na kupienie.
O, a w restauracji obok jadłem obiad. Ciekawie zawijają kurczaka z rożna. Najpierw w coś a'la tortilla, a potem dopiero w papier.
To teraz chyba przyszedł czas na truskawki. Robi się chłodno, no tak, już (dopiero?) prawie wpół do szóstej. Nie będę pewnie jadł kilograma truskawek przez sześć godzin.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz