poniedziałek, 22 lutego 2010

Ankara niedzielnie, czyli coś o jedzeniu

"I love Sundays" powiedział dziś Chris gdy jedliśmy śniadanie. Meksykańsko-kalifornijskie śniadanie - śniadaniowe burritos, czyli meksykańska tortilla (a właściwie turecka wersja tortilli) z ziemniaczano-jajeczno-serowym farszem. Genialne.. coś czuję, że po powrocie do Polski zacznę jadać śniadania. Duże śniadania - dużo ziemniaków i jajek (zjadamy tutaj koło 30 czy nawet 40 jajek tygodniowo).
Jest 23 tutaj, a ja nadal jestem najedzony. Dzisiaj wieczorem kuchnia była moja, czego efektem była wspaniała kolacja w stylu polskim: gotowane ziemniaki, surówka z pora i jabłka, faszerowane papryki z sosem pomidorowym z marchewką i cukinią.. Do tego piwo i ayran. Nie wiedziałem, czy mi wyjdzie bo robiłem to pierwszy raz. Wyszło genialnie. W czwórkę zjedliśmy 8 papryk, jeszcze 4 zostały. Dziewczyny mnie uwielbiają. Chris też :P

Po takim wstępie i nagłówku wiadomo już o czym będzie notka. O tureckim jedzeniu i samym tytule tego bloga - kebabach.
Jestem tutaj 4 tygodnie (tak, 4 tygodnie dzisiaj mijają!), więc najwyższa pora napisać o tureckim jedzeniu, które jest... po prostu pyszne. I inne od tego, co serwują w Polsce pod nazwą "turecki kebab".
Ale zacznijmy od podstaw, czyli składników. Półki w sklepach uginają się tutaj od świeżych owoców (pomarańcze, jabłka, mandarynki, kiwi, ananasy, granaty, banany), warzyw (papryki, sałaty, pomidory, bakłażany, cukinie, marchewki) oraz ziaren i orzechów (w tym pysznych acz drogich pistacji). Do tego oczywiście oliwki w różnych formach (świeże, suszone, w marynacie itp.). To, co kojarzy się z Turcją to też przyprawy. I tutaj szczerze powiedziawszy można się zdziwić. Próbując różnych dań z różnych miejsc (restauracje, bary, fast-foody, kantyny studenckie) można się przekonać, że poza standardowym zestawem sól+pieprz w grę wchodzi miażdżony czerwony pieprz i suszona mięta. Pierwsze nadaje się do wszystkiego i nadaje specyficzny pikantny posmak. Osobiście dodaję to do wszystkiego i na pewno przywiozę/przyślę najmniej dwa opakowania. Suszoną miętę natomiast można znaleźć nawet w sałatce makaronowej (makaron-świderki, oliwki, oliwa, pomidory, kawałki kurczaka) serwowanej na uczelni w porze lunchu.
Niestety cierpię tutaj z powodu braku takich przypraw jak oregano, majeranek czy tymianek. Jedyne co udało nam się znaleźć, to suszona bazylia.
Cóż jeszcze dobrego i od razu gotowego do zjedzenia można znaleźć powszechnie w sklepach? Kozi ser - jest drogi, to prawda (~TLY 10/PLN 20 za jakieś 0.6kg) ale nieziemsko pyszny. Pasuje do wszystkiego - tosty, jajecznica, omlet, carbonara (doskonale równoważy słodką śmietanę). Poza tym oczywiście jogurt, który można kupić w 2-3kg kubłach i oczywiście ayran. Dla przypomnienia - jogurt z wodą i solą. W smaku podobny do kefiru. Doskonale pasuje do każdego posiłku, zwłaszcza pikantnego, a kaca leczy równie skutecznie co kefir.
Tutaj kolejny punkt z cyklu "Brakuje mi" - serów żółtych. Dostępny jest właściwie jeden żółty ser, który jest tłusty i trochę bez smaku. A już na pewno bez nazwy. Nie uświadczy się tutaj takiego wyboru jak u nas. O francuskich serach pleśniowych (czy typu camombert czy błękitny lazur) można zapomnieć. Nawet nie mają tego w Carrefourze czy Realu. Poza tym nie mogłem nigdzie znaleźć śmietany 12 czy 18%. Jedyne co znalazłem to odpowiednik naszej 36%. Słodka, ale carbonarę da się z niej zrobić.
Tyle o składnikach...

A o samych daniach teraz. Podstawa - kebaby. Metro Świętokrzyska czy budy na Świętojańskiej kebab widziały chyba tylko na obrazkach. Zwłaszcza budy przy metrze. Mikrofalówki to widziałem jedynie w sklepie RTV-AGD. Najprostszy kebab: pieczywo (bardzo podobne w smaku do naszych bagietek, ale kształtem bardziej przypomina bułkę paryską), do tego mięso drobiowe lub baranina starannie zważone na małej wadze i poszatkowana sałata i cebula. Kropka. Nie ma sera, nie ma kalorycznych i chemicznych sosów. Wszystko podpieczone w opiekaczu. Do tego oczywiście ayran. Czasami pieczywo zastąpione jest plackiem pszennym typu tortilla.
Placek taki można jednak posmarować pastą paprykową (chyba paprykową), która jest pikantna, skropić sokiem z cytryny, posypać sałatą lodową i polać sosem na bazie granatu. Zawinąć i podawać ze słodzonym ayranem. Świetna przegryzka przed/po imprezie.
Jak już jesteśmy przy przegryzkach PO imprezowch; miałem tydzień temu okazję spróbować czegoś zwanego Kokoreç. Alper powiedział, że muszę tego spróbować po imprezie (Swoją drogą - o imprezach i życiu nocnym niedługo). Żeby zaostrzyć apetyt i ciekawość dodał, że sprzedaż tego została zakazana na terenie UE i że Unia próbuje zmusić Turcję do zaprzestania sprzedaży tegoż specjału. Faktycznie zaostrzył apetyt :) Kokoreç sprzedawany zazwyczaj jest na ulicy z przenośnego grilla. Dygresja: większość dań typu "fast food" robiona jest "na oczach" klienta, tzn. wszystko jest świeżo smażone, grillowane, opiekane. Sprzedawca korzystając z dwóch tasaków bardzo drobno kroi mięsny składnik przyprawiając go ostrą zieloną papryczką (kocham, kocham, kocham!) oraz wspomnianym miażdżonym czerwonym pieprzem. Dosłownie 3 minuty grillowania i mięso ląduje w chlebie - całym, połowie lub ćwiartce zależy jak bardzo głodnym się jest. Jako, że był to mój pierwszy raz (ale na pewno nie ostatni!) to dostałem ćwierć chleba. Zjadłem, oblizałem wargi i zamarzyłem o ayranie, bo tak pikantne to było. Co nie znaczy, że było złe. O nie, było naprawdę smaczne. A teraz do sedna - składnik mięsny to nic innego jak posiekane baranie flaki (przedstawiono mi to dokładniej jako odbytnicę). Naprawdę smaczne!
Co jeszcze? Köfte czyli kulki z mięsa mielonego smażone i podawane z sosem pomidorowym. Całkiem smaczne, ale niespecjalne oryginalne. Bardziej ciekawa jest już pida, czyli coś w stylu pizzy, ale takiej prawdziwej włoskiej - cieniutkie ciasto z bardzo cienką warstwą farszu mięsnego (lub w wersji wegetariańskiej z serem). Czym pida jest posypana? Zgadza się - miażdżonym czerwonym pieprzem. A co się do niej pije? Brawo, ayran.

A po wszystkim deser - chałwa, baklava... Wszystko słodkie jak diabli ale za to niebiańsko pyszne. Baza do słodyczy to orzechy i cukier. Lepsze to niż portugalskie jajka z cukrem. Ayran można zastąpić herbatą w filiżankach w charakterystycznych filiżankach (gdyby był ciut mniejsze i na nóżce to wyglądałyby jak kieliszki do vinho do Porto). Czym różni się turecka herbata od liptona? Esencja jest znacznie mocniejsza. Herbatę parzy się w dwuczęściowych zaparzaczach. Pierw w większym czajniczku gotuje się wodę; gdy ta już wrze zalewa się nią liście herbaty w mniejszym czajniczku, który stawia się na wiekszym i trzyma na ogniu kolejne 12 minut. Po 12 minutach herbata ponoć jest doskonała. Pierw do szklanki wlewa się esencję z górnego czajniczka, a następnie uzupełnia wodą z dolnego. Herbatę pija się tutaj z cukrem, cytryna odpada. Kawę po turecku piłem dzisiaj pierwszy raz, średnio słodką. Na czym polega sekret tureckiej kawy - (jeszcze) nie wiem, ale faktycznie jest inna. Nie smakuje ani jak włoskie espresso, ani jak portugalska bica, a już na pewno nie jak zwykła nescafe. Jest mocna i zamawiając mówi się czy ma być gorzka, słodka, czy bardzo słodka. Nie jestem wielkim fanem kawy, ale muszę przyznać, że ta którą dzisiaj piłem była naprawdę smaczna.

Zapomniałem o czymś? Chyba nie... a nawet jeśli to jak mi się przypomni, to napiszę o tym innym razem...
Podsumowując - tureckie jedzenie jest świeże, zrónoważone jeśli mówimy o podstawowych wartościach odżywczych, do tego nie jest tłuste (co nie znaczy, że nie jest kaloryczne) i jest po prostu smaczne.
Poza tym w domu mam doskonałego meksykańskiego kucharza i drugiego, genialnego polskiego i wszechstronnie uzdolnionego kulinarnie (i niezwykle skromnego). I Gwen, któa ostatnio zrobiła genialną irańską potrawkę.

Ach, wiem... brakuje mi tutaj mielonej wołowiny albo wieprzowiny... Wszystko bazuje na kurczaku, ewentualnie baraninie. Ja rozumiem, że islam itp. ale na miłość boską - 40zł za kilogram mięsa? To jak 60zł za kilogram łososia w Warszawie!

Dobranoc... jest prawie 2 w nocy.

I smacznego!

poniedziałek, 15 lutego 2010

Ankara z perspektywy balkonu

Za kilka minut wybije 17. Siedzę na balkonie wychodzącym na główną ulicę - Tunali. Grzegorz Markowski z trudem przebija się przez zgiełk panujący na ulicy. Zaraz koło komputera pęknięty kubek z niekoniecznie smaczną kawą typu instant. Z mlekiem i cukrem, półtorej łyżeczki.
Ulica tętni życiem, jak właściwie o każdej porze dnia. Nocą jest trochę spokojniej, choć charakterystyczne żółte taksówki zdają się nie mieć przerwy i gnają nawet wtedy. Wielu ludzi pewnym krokiem maszeruje chodnikiem, bądź, równie pewnie, przekracza ulicę slalomem omijając samochody. Ktoś co kilka minut zachodzi do sklepu, który znajduje się dokładnie poniżej. Niektórzy tylko rzucą okiem na owoce wystawione przed sklep. Ktoś zachęcony okrzykami sprzedawcy ryb zajdzie do jego sklepu i sprawdzi, czy to co woła (cokolwiek woła) jest prawdą.
Patrząc od lewej strony widzę znaki wskazujące na obecność apteki (migoczące na różne sposoby "E" będące skrótem od "eczane" [edżzane]), poczty (Ptt), pomieszczenia modlitw (CAMI). Dalej widzę wypożyczalnię samochodów, niby-monopolowy, sklep jednego z operatorów telefonii komórkowej, cukiernię, niby-centrum handlowe wypełnione małymi sklepikami z różnymi mniej i bardziej potrzebnymi rzeczami. Dokładnie na przeciwko mnie Türkiye Bankasi, a zaraz obok niego Şekerbank. Ostatni pawilon na rogu to kwiaciarnia przyozdobiona czerwonymi balonikami i serduszkami. Zaraz po drugiej stronie ulicy filia HSBC, a dalej kolejne sklepiki z różnościami... i tak do końca ulicy. Po mojej stronie ulicy, w budynku obok niedługo otworzą Burger Kinga. Zaraz obok niego (w moją stronę) wspomniany sklep rybny z zaprzyjaźnionym sprzedawcą, no i centralnie pode mną minimarket spożywczy.
Niedługo z głośników zawieszonych na drzewie powinny popłynąć nawoływania na modlitwę. Bynajmniej nie oznacza to, że miasto na moment się zatrzyma. O nie. Patrząc na ulicę nie dostrzeże się nikogo, kto by skierował się w stronę wspomnianego pomieszczenia modlitw. Dopiero patrząc na wejście doń można zauważyć, że jednak ktoś tam chodzi. Głównie osoby starsze, prawdopodobnie mieszkańcy pobliskich budynków. Może to akurat kobieta, która przesiaduje godzinami w oknie na 3 piętrze budynku naprzeciwko.
O, właśnie ulicą przeszedł sprzedawca balonikowych serduszek. Jak widać komercja walentynek dotrze wszędzie, nawet do muzułmańskiej Turcji. Nie zauważyłem nawet, kiedy zapaliły się lampy uliczne. Ulica zaczyna jarzyć się neonami banków i tych wszystkich małych sklepików. Na budynkach po prawej widzę ostatnie promienie słońca. Zaczyna się robić chłodno. Wczorajszy dzień był dość chłodny, środa była niezwykle wiosenna (był to jeden z kilku powodów, który sprawił, że środa była wspaniałym dniem). Dzisiaj było trochę wiosennie, ale momentami padało, dopiero wracając z kampusu zaczęło się przejaśniać.
Reszta kawy już dawno wystygła.
To miejsce jest wyjątkowo dobre do pisania i obserwowania. Mało kto zadaje sobie tyle wysiłku, aby podnieść wzrok powyżej wystaw sklepowych. A mi znacznie łatwiej jest spuścić wzrok na ulicę i po prostu patrzeć.

piątek, 12 lutego 2010

Kapadocja, czyli skały derwisze, tancerki i alkohol.

Ostatni weekend (6-7 lutego) minął pod znakiem wycieczki ESNowej do Kapadocji. Mógłbym ten wyjazd opisać jednym słowem - niesamowity. Ale to trochę mało, żeby oddać co się tam naprawdę działo.

Zacznijmy od tego, że wyruszyliśmy o chorej godzinie jaką jest 4.30 rano w sobotę. Godzina trochę za późna, żeby móc wytrzymać bez snu i trochę za wczesna, żeby móc się trochę wcześniej położyć spać i wyspać. No ale mówi się trudno... jakoś dotarliśmy na przystanek, choć nie było to takie łatwe po piątkowym wieczorze. Dwa autokary, na szczęście nie były zapakowane, więc miejsca było całkiem sporo. Pierwszy dłuższy przystanek, godzina 7, więc można było się troche wyspać. Zatrzymaliśmy się, żeby rzucić okiem na Tuz Go:lu: czyli Jezioro Słone. Dosłownie rzucić okiem, bo były to okolice świtu a jak wiadomo przed świtem najzimniej (a i wg Harveya Denta - najciemniej). Widok całkiem ładny ale pioruńsko zimno. I woda słona. Czyli właściwie nic specjalnie ciekawego.
Podczas całęj wycieczki wiele razy zatrzymywaliśmy się w jakichś losowych miejscach, żeby porobić zdjęcia. Dziwnym trafem w każdym z tych losowych miejsc znajdowało się kilka straganów z biżuterią, chustami, czapkami, obrazami, herbatą, ceramiką i lodami. Co jak co, ale lody w okolicach Muzeum w Go:reme były niesamowicie pyszne. A koleś, który je sprzedawał był świetny - potrafił powiedzieć kilka zdań po angielsku, niemiecku, francusku, włosku, mandaryńsku, kantońsku, hiszpańsku, japońsku i oczywiście po polsku też ("Lody dla ochłody", "Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny", "Zajebiście!" i jeszcze kilka). Chyba ze 20 osób się wokół niego zgromadziło i każdy kupując lody (TLY 2 za waniliowo-czekoladowe) rozmawiał z nim chwilę w swoim języku :)
Ale wracając do zwiedzania... Po Jeziorze Słonym przyszła pora na przystanek w małym skalnym mieście.
Kapadocja to rejon wulkaniczny, gdzie z lekkich i miękkich skał wulkanicznych powstawały przez lata niesamowite formacje - Bajkowe Kominy ("Fairy Chimneys" - wybaczcie, ale mam ze sobą tylko angielski przewodnik), grzyby skalne, jaskinie i tunele. Dzięki takiemu ukształtowaniu terenu, Kapadocja była doskonałym miejscem dla Chrześcijan, żeby ukrywać się przez Persami i Arabami w V-VII w. Na terenie Kapadocji znajduje się około 100 podziemnych miast. Największe był przez wiele miesięcy domem dla nawet 8000 ludzi. Kilkupoziomowe (my widzieliśmy Derinkaya, które ma 8 poziomów) labirynty tuneli i pomieszczeń. Kominy wentylacyjne i podziemne ujęcia wody pozwalały na życie bez wychodzenia na powierzchnię przez długie tygodnie.
Natomiast we wspomnianych kominach w latach późniejszych mieszkali normalnie ludzie. W Göreme znajduje się coś na kształt skansenu ("Göreme Open air museum"), na którego terenie w skałach znajdował się monastyr będący domem dla około 20 mnichów w czasach Bizancjum. Dziesiątki jaskiń, a w kilku z nich kaplice i kościoły z często dobrze zachowanymi freskami, nawet z XII wieku.

Podobnie sytuacja wyglądała w dolinie Ihlara, którą widzieliśmy przed Göreme (niedziela). Ponoć najpiękniejsza dolina Kapadocji, popularna wśród Bizantyjskich mnichów. Stąd na jej terenie wiele kościołów wykutych w zboczach kanionu. Zimą wyglądało to niezwykle magicznie. ośnieżone dno kanionu, rzeka płynąca spokojnie środkiem, nagie drzewa okryte tylko trochę śniegiem i słońce. Teren może kojarzyć się z widokami ze Star Wars, ale (jak zaznacza przewodnik) nie wykorzystano go w żadnym filmie. Myślę, że słowa niewiele tutaj znaczą, dlatego dołączam jak zwykle kilka zdjęć - więcej na FaceBooku.

W niedzielę widzieliśmy również Dolina Devrent (zwana też Doliną Wyobraźni), gdzie formacje skalne przybierają najróżniejsze kształty i tylko wyobraźnia pozwala na określenie co widzimy. Jedni widzą wielbłąda, inni wiewiórkę, a jeszcze inni udko kurczaka (jak ja :P).

W Avanos byliśmy w zakładzie ceramicznym, gdzie od lat wykonuje się ceramikę. Wcześniej ręcznie, teraz głównie maszynowo, choć niektóre rzeczy nadal wykonuje się ręcznie. A już na pewno ręcznie maluje. Na zdjęciu widać dzban do wina. Dzban nasuwa się na ramię, a żeby nalać wystarczy tylko złapać za uchwyt przy szyjce i przechylić. Niezwykle przydatne. Chciałem nawet kupić, ale ceny zaporowe...
Dzban (nie tak zdobiony jak ten na zdjęciu) znacznie mniejszy (nawet nie wiem, czy wszedłby na ramię) - TLY 100. Ten na zdjęciu był wielki, a kosztował ponad TLY 9000. Prawda, że robi wrażenie? Dzban i cena.
W tym samym mieście byliśmy również na degustacji win z tego rejonu. Rozpisywać się o tym nie będę, bo specjalnie nie ma o czym. Francuskie wino to nie jest. Ale i tak dobre, zwłaszcza białe.

W sobotę po dotarciu do hostelu (wykutego w skale oczywiście) i ogarnięciu się przeszliśmy w końcu do kluczowego momentu dla wielu. Koło 20 pojechaliśmy do restauracji, w której razem z około 120 innymi gośćmi wzięliśmy udział w Tureckiej Nocy. Nie ukrywajmy, że czekaliśmy na tą noc w dużej mierze ze względu na nielimitowane jedzenie i alkohol. Fakt, alkoholu było trochę (Raki, wino, piwo i cały czas uzupełniali), a jedzenie... o Jezu! W pewnym momencie człowiek już był najedzony ale jadł dalej, tak dobre to było.
Ale do sedna... zaczęło się od pokazu derwiszy. Kim są derwisze? Są to mnisi zakonu muzułmańskiego, którzy modląc się i medytując "tańczą" w bardzo charakterystyczny sposób - wirując. Cały obrzęd składa się z kilku części - przywitania i wychwalania Allaha, recytacji wersów z Koranu oraz w końcu medytacji w ruchu. Derwisze przybierają różne pozycje podczas tańca, każda mająca kluczowe znaczenie dla medytacji.
Chociaż to, co nam zaprezentowano było trochę komercyjne, to i tak robiło niesamowity efekt. Było to bez wątpienia przeżycie dość duchowe. W przeciągu najbliższych kilku tygodni chcemy jechać do Konyi, ponoć ojczyzny wirujących derwiszy, gdzie można obejrzeć najlepsze "pokazy".
Po wirujących derwiszach przyszła pora na jakiś taniec folkowy. 4 mężczyzn, 4 kobiety w tańcu, który przypominał trochę Kozachoka skrzyżowanego z tańcem irlandzkim. Jedna figura robiła jednak niesamowite wrażenie - mężczyźni trzymający się za ręce w okręgu obracający się w bardzo szybkim tempie i właściwie w jednym momencie zatrzymujący się na przysiad. WOW. Wszystko jest na filmie, który mam nadzieję na dniach zmontować.
Po krótkiej przerwie na posiłek (wspominałem już, że jedzenie było pyszne?) ten sam zestaw tancerzy postanowił zaprezentować tradycyjne tureckie wesele - z goleniem pana młodego, odrzuceniem go przez pannę młodą itp. Tutaj w ruch poszła też publiczność, która została zaangażowana trochę w show - wybrani kawalerowie mieli zaprezentować swe wdzięki pannie młodej i zobaczyć, którego ta wybierze. ta w końcu wybrała tego właściwego, po czym na koniu pojeździła sobie koło stolików w knajpie. Nie no, spoko :D
I tak najlepsze było po weselu, kiedy wszyscy zaczęli tańczyć w rytm tureckiej muzyki ludowej granej na żywo. Niekończący się pociąg z ponad 200 osób krążył po sali, między stolikami, aż w końcu wyległ na dziedziniec gdzie rozpoczął się taniec wokół wielkiego ogniska. Śnieg, gwieździste niebo, ognisko, muzyka na żywo i alkohol. Wszystko to sprawiło, że te kilka minut wokół ognia obudziło ten głęboko zakorzeniony gen w każdym z nas. Chyba każdy tam poczuł ten prymitywny zmysł. Jak człowiek pierwotny zgromadziliśmy się wokół ognia by odtańczyć taniec radości...
Bredzę :P

Był też dość efektowny pokaz tancerki brzucha. Ale efektowne to ona miała tylko wejście, bo potem to było troszeczkę żałosne. Choć z drugiej strony, Keith kręcący tyłkiem... kupa śmiechu :D

Tak czy siak... 2 dni w Kapadocji były bardzo intensywne i niesamowite. Jeszcze tam wrócimy, na pewno...

A już w ten weekend - Bańka ulicy Tunali pęknie! Chcemy wyrwać się poza naszą ulicę, na której mamy wszystko! Chcemy zobaczyć Ankarę. I może udami się do hamamu (Turecka łaźnia, kąpiel z masażem - TLY 10!).

Güle, güle


























środa, 10 lutego 2010

Ankara turystycznie, czyli potęga Atatürka!

Żeby nie było, że nic nie robię tylko piję i sie obijam (to też robię!), to trochę też zwiedzam. Póki co dzięki uprzejmości ESNu. W trakcie trwania Orientation Week zabrali nas w kilka miejsc w Ankarze...

Zacznijmy jednak od samego miasta. Ankara jest dziiiwna. Miasto jest spore, prawie 5 milionów mieszkańców. Ale hmm... miasto jest bardzo rozległe, co widać choćby jadąc z centrum (którego tak właściwie nie ma) na kampus. Odnosi się wrażenie jakby jechało się z miasta do miasta... okazuje się że nie. Jak wspomniałem, nie ma czegoś takiego jak centrum miasta. Jest Kızılay, ale to centrum miasta nie jest. To miasto jest zbyt chaotycznie zbudowane żeby mieć centrum. Mieszkam w (na?) Tunusie (Ҫankaya) i czuję, że to jest serce miasta. Tu jest wszystko i to się liczy.
Tak czy siak, miasto jest bardzo chaotyczne i ciężko powiedzieć gdzie co jest.

Tak jak wcześniej wspomniałem, dzięki uprzejmości ESNu mieliśmy okazję zobaczyć kilka najważniejszych miejsc w mieście.
Przede wszystkim było to Mauzoleum Atatürka. ponad 200 metrowa aleja, dwie wieże, całe mauzoleum, plac, muzeum. Wszystko to poświęcone jednemu człowiekowi - Atatürkowi.
Krótka charakterystyka Atatürka, a właściwie Mustafy Kemala. W latach '20 XX wieku człowiek ten był jednostką wybitną, która miała poprowadzić (i poprowadziła) naród Turecki ku lepszej przyszłości. Jego celem było zbudowanie kraju, który będzie krajem europejskim, a nie konserwatywnie muzułmańskim, zbliżonym do innych narodów arabskich. To dzięki niemu Turcja posługuje się alfabetem łacińskim, a nie arabskim. To on zapoczątkował dążenie do demokratycznego państwa. Obecnie jego podobizna pojawia się wszędzie - na banknotach, monetach, obrazach i plakatach, które wiszą właściwie w każdym mieszkaniu. Chyba każdy park ma jego pomnik. No i mauzoleum i jego część muzealna, w której wystawione są najróżniejsze pamiątki po zmarłym w 1938roku "Ojcu Turków" (co znaczy dokładnie jego przybrane imię - Atatürk). Kult jednostki jest niesamowity. I nie chodzi tylko o to, że jest on wszędzie (przypomniał mi się "dowcip" o Stalinie (?), który był wszędzie, aż się człowiek bał otworzyć lodówkę), ale też o to jak jest on prezentowany w muzeum. No co jak co, ale przewodnik recytujący jego wymiary (wzrost, waga, rozmiar kołnierzyka i buta) to coś dziwnego. I do tego sposób w jaki prezentuje memorabilia. Cytat: "Atatürk lubił laski. Oto wybrane laski, którymi posługiwał się Atatürk. (...) Atatürk lubił jeździć konno. Oto jego akcesoria jeździeckie." Poza tym można też oglądać jego ubrania, samochody, przybory toaletowe, broń palną i białą i wiele wiele innych rzeczy. W tym również mnóstwo portretów.
Osobiście, na myśl nasuwają mi się Hitler, Stalin, Lenin, Mussolini jako jednostki czczone w podobny sposób. No może nie wszyscy są nadal tak czczeni po śmierci. W sumie to nawet w przewodniku te nazwiska pojawiły się koło Atatürka, ale z adnotacją, że on w przeciwieństwie do reszty wprowadzał zmiany kierujące kraj ku lepszemu.
W części muzealnej, poza wszystkimi eksponatami, szybką przejażdżką po historii itp. znajduje się "interaktywny obraz"
, który wygląda trochę jak podróbka Panoramy Racławickiej. Na kilkunastu metrach ściany wymalowano jedną ważną bitwę z Grekami (chyba, wiecie, że nie jestem dobry z historii). Do tego obraz, podobnie jak ten wrocławski, "wychodzi" ze ściany poprzez trójwymiarowe (często autentyczne) obiekty mające jeszcze lepiej zilustrować pole bitwy, okopy i sytuację żołnierzy. Do tego efekty dźwiękowe - zrzucane bomby, ostrzał, okrzyki...

Podsumowując, Mauzoleum robi wrażenie. Podobnie jak sama postać Atatürka. Ale trochę przegięcia w tym jest. Zwłaszcza, że o Atatürku się nie mówi głośno. Powód jest jeden - partia, która obecnie jest u władzy próbuje złamać jego doktrynę i zwrócić kraj bardziej w stronę Islamu. Nie zmieniło to jednak faktu, że jego podobizna spogląda na wszystkich wszędzie. Nasze mieszkanie w poniedziałek również stało się prawdziwym tureckim mieszkaniem, kiedy zawiesiliśmy nad barem plakat Atatürka. Teraz nasze mieszkanie jest bezpieczne i sami czujemy się strzeżeni!

Ale Mauzoleum Atatürka to nie wszystko co już widziałem. Zaraz po nim udaliśmy się na (prawie) drugi koniec miasta, gdzie nasz autobus przeciskał się krętymi uliczkami pomiędzy ruderami i rozpadającymi się kamiennymi domami. Wszystko, żeby zawieźć nas pod bramy cytadeli bądź jak kto woli zamku. Mury okalające teren zamkowy datuje się na IX wiek, a niektóre budowle wewnątrz murów nawet na VII w. Co ciekawe, za murami życie toczy się w zupełnie inny sposób; tam jest bardziej wiejski klimat, jakby kilkusetletnie mury odcięły ludzi od świata zewnętrznego. Kobiety ubrane w bardziej tradycyjne stroje sprzedają próbują sprzedać turystom pamiątki; niektóre nawet ręcznie robione, ale w większości jest to niestety masówka. Z murów zamku doskonale widać panoramę miasta, a przy dobrej pogodzie, którą całe szczęście mieliśmy, widać ośnieżone łańcuchy gór otaczające miasto. Świetny widok...
Choć ponoć widok z Atakule Tower jest równie piękny. Atakule Tower, to wieża, na której szczycie znajduje się kula, która obraca się o 360 stopni co godzinę. A w kuli jest restauracja. Kiedyś się tam pewnie wybiorę. Niech mi się tylko sytuacja z finansami ustabilizuje...

Na zboczu wzgórza, na którym znajduje się cytadela zlokalizowano Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Niestety, muszę przyznać, że trzeba będzie tam wrócić ponieważ wszyscy byliśmy już trochę zmęczeni i mało kto czuł się na siłach, żeby obejść całą wystawę. Ta część, którą widziałem faktycznie robi wrażenie. Jeszcze tam wrócę. Na szczęście mamy wyrobioną kartę muzealną, która kosztowała nas całe TLY 10 (~PLN 20) i uprawnia nas do wstępu do większość obiektów muzealnych w całej Turcji. Dla nas, biznes doskonały. 10 lir i możemy oglądać wszystko, a gdybyśmy chcieli kupować bilet do poszczególnych muzeów... Samo Muzeum Cywilizacji Anatolijskich to wydatek TLY 15.

No i to by było na tyle z ważniejszych rzeczy... Na pewno trochę tego jeszcze będzie w samej Ankarze. Muszę tylko przysiąść z mapą i przewodnikiem i zobaczyć co jest jeszcze wartego zobaczenia. Poproszę też pewnie Alpera... na pewno coś godnego polecenia będzie miał.

poniedziałek, 8 lutego 2010

(Nie)zwykły lokator

Nie więcej jak kilka godzin temu wróciliśmy z Gwen, Lauren i Keithem z wyjazdu ESNowego do Kapadocji. O samym wyjeździe, później.

Był wspaniały, ale to co nas spotkało po powrocie było wspanialsze. Zmęczeni, obładowani wspomnieniami, torbami z pamiątkami, z rozładowanymi akumulatorami w aparatach wróciliśmy do domu. Wchodząc na samą ulicę stwierdziliśmy, jednogłośni, że po prostu tęskniliśmy za tym widokiem. Podchodząc do drzwi na klatkę, dodaliśmy, żę brakuje nam otwartego sklepu rybnego z pozdrawiającymi nas pracownikami.
Gdy otworzyliśmy drzwi do mieszkania poczuliśmy malinową mambę. Zobaczyliśmy Chrisa i od razu cieplej na sercu się zrobiło. A gdy weszliśmy do salonu... stół zastawiony jedzeniem czekający na nas powrót. Krakersy, owoce, tosty, kozi ser, czekolada (jedna miseczka z orzechami, druga bez, bo Gwen jest uczulona). Butelka wina (i to nie tego, które przywieźliśmy specjalnie Chrisowi), piwa.
Zwykli współlokatorzy nie robią takich rzeczy.

A do tego trzy jointy i Notorious B.I.G.
I rozmowa o bezpieczeństwie energetycznym.


"Sky is the limit, motherfucker"

piątek, 5 lutego 2010

Ankara studencka, czyli Bilkent

Czas na słów kilka o samym uniwersytecie, czyli Bilkencie. Pierwszy prywatny uniwersytet założony w Turcji. Z tego co się zdążyliśmy już zorientować - dość snobistyczne towarzystwo. Tak mi się trochę z Koźmińskim kojarzy...
Teoretycznie wszystkie zajęcia (z wyjątkiem chyba tylko literatury tureckiej) prowadzone są w języku angielskim. Ale tylko czysto teoretycznie, bo w praktyce to różnie bywa. Na takiej rachunkowości zarządczej, na którą uczęszczam, na około 70 osób jest dwóch erasmusów (wczoraj się dowiedziałem, że chyba jednak będę jedynym). Pierwszym zdaniem wykładowczyni było pytanie czy są na sali osoby, które po turecku nie mówią. Zgłosiliśmy się, po czym Pani stwierdziła z przykrością, że w takim razie zajęcia będą prowadzone po angielsku. Część sali się poruszyła... i w sumie się nie dziwię. Jedna dziewczyna chciała odpowiedzieć na pytanie rzucone na salę. Zaczęła po turecku za co została skarcona ("Przecież mamy na sali ludzi z Polski i Włoch! Mów po angielsku") i zaczęła mówić po angielsku. Gdybym nie znał odpowiedzi na pytanie, to pewnie bym nie zrozumiał o co dziewczynie chodziło. Ale jak to Alper podsumował - egzamin na początku jest łatwy, a potem płacą, więc problemu nie ma.
Tak czy siak angielski jest językiem tylko wykładowym; mało kto z personelu mówi po angielsku, zdecydowana większość informacji, notek itp. wyłącznie po turecku. Nie powiem, w pewien sposób jest to ciekawe przeżycie :D

Sam kampus... wieeeeelki! Choć nie tak wielki jak się spodziewałem. Tak czy siak jest duuuży. A na jego terenie ponad 20 knajp i restauracji (co najmniej 2 Starbucksy, w tym jeden w budynku mojego wydziału), fryzjer męski i damski, mini spa, dwie biblioteki, dwie sale gimnastyczne, budynek komputerowy, poczta, księgarnia ze sklepem papierniczym, 26 akademików, wszystkie budynki wydziałów (a tych jest trochę, bo na Bilkencie da się studiować chyba wszystko z wyjątkiem medycyny). Zaraz przy wjeździe na kampus - centrum handlowe (Real, Praktiker, Marks & Spencer + kilkanaście innych sklepów) i Burger King. Kampusy właściwie są dwa - główny i wschodni, ale nikt nie wie co się właściwie mieści na wschodnim :D
Uczelnia wydaje własną darmową gazetę (po angielsku!), w której nawet się znaleźliśmy jako erasmusi, a na jednym zdjęciu nawet jestem ja! Od Firata dowiedzieliśmy się, że prawie każda lira wydana na uniwersytecie trafia do niego, gdyż Bilkent posiada holding, które jest właścicielem prawie wszystkiego co się na uczelni znajduje.

Pomimo że uniwersytet jest dość duży, to udało się Alperowi mnie wyczaić przez przypadek na kampusie. Idę sobie ze znajomymi i słyszę jak mnie ktoś woła. Odwracam się, a to Alper :D W sumie tylko szybka rozmowa, wymieniliśmy się numerami i następnego dnia skoczyliśmy na kawę. Co jak co, ale turecka gościnność to jest to. Znam chłopaka właściwie tylko z Internetu, a ten mi mówi, że jak będzie jechał do domu (do Izmiru) to bierze mnie ze sobą; rodzice już wiedzą.
To lubię. No i pewnie niedługo zaczneimy planować wspólny wypad na bliski wschód. To będzie coś!

Cóż jeszcze o samym uniwersytecie. Zajęcia prowadzone są w całkiem przyjemny sposób. Zapisany jestem na pięć przedmiotów, z czego najtrudniejsza wydaje się Rachunkowość Zarządcza. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że będzie to podobne do tego co już miałem na SGHu. Dla odmiany na takim przedmiocie jak "Business ethics & social responsibility" jest nas jakieś 12 osób z czego ponad połowa to erasmusi. Szkoda tylko, że wszyscy to Francuzi, a ja jestem jedynym Polakiem. Będzie śmiesznie. Cóż jeszcze mam... "Unia Europejska i Turcja", na tym jeszcze nie byłem. Idę jutro (dzisiaj), zobaczymy. "Cross-cultural management" jest całkiem przyjemny. Ale i tak faworytem wszystkiego jest TURECKI :D To jest przedmiot na którym wszyscy czujemy się jak w przedszkolu. 40 minut siedzenia i powtarzania alfabetu za lektorką ale układanie prostych (bardzo prostych) dialogów.
- Cześć!
- Cześć!
- Mam na imię Mateusz.
- Miło mi Cię poznać, mam na imię Gwen.
- Również miło Cię poznać. Jak się masz?
- Dziękuję, dobrze. A Ty jak się masz?
- Też dobrze, dziękuję.

I tak to wygląda. Dzisiaj uczyliśmy się liczyć :D co jak co, ale 6 godzin Tureckiego tygodniowo zabija.
W ogóle tutaj zajęcia są dość rozbudowane. Zwykły przedmiot to 3x50min w tygodniu (zwykle 2 + 1, choć zdarzają się też bloki po 3 godziny od razu). A takie lektoraty to nawet 6x50min (2+2+2), choć teoretycznie powinno być 5. Czyli mając 5 przedmiotów mam 4x3 + 5 (6) godzin zajęć. Chciałem mieć wolne piątki, ale niestety nie dało się. Przynajmniej w piątki mam tylko dwie godziny 8:40 - 10:30, więc nie jest źle.

No i co jeszcze można napisać o życiu studenckim na erasmusie? To chyba wystarczy... troszeczkę mnie tylko martwi kochana praca licencjacka. Muszę się tylko przejść do swojego niby-dziekanatu, bo mi tam powiedzieli, że jest jakaś wykładowczyni zainteresowana moim tematem i mają mnie z nią skontaktować.

Uniwerek jak uniwerek, zbyt często pewnie na nim nie będę :)

Wszak to Erasmus!