poniedziałek, 15 lutego 2010

Ankara z perspektywy balkonu

Za kilka minut wybije 17. Siedzę na balkonie wychodzącym na główną ulicę - Tunali. Grzegorz Markowski z trudem przebija się przez zgiełk panujący na ulicy. Zaraz koło komputera pęknięty kubek z niekoniecznie smaczną kawą typu instant. Z mlekiem i cukrem, półtorej łyżeczki.
Ulica tętni życiem, jak właściwie o każdej porze dnia. Nocą jest trochę spokojniej, choć charakterystyczne żółte taksówki zdają się nie mieć przerwy i gnają nawet wtedy. Wielu ludzi pewnym krokiem maszeruje chodnikiem, bądź, równie pewnie, przekracza ulicę slalomem omijając samochody. Ktoś co kilka minut zachodzi do sklepu, który znajduje się dokładnie poniżej. Niektórzy tylko rzucą okiem na owoce wystawione przed sklep. Ktoś zachęcony okrzykami sprzedawcy ryb zajdzie do jego sklepu i sprawdzi, czy to co woła (cokolwiek woła) jest prawdą.
Patrząc od lewej strony widzę znaki wskazujące na obecność apteki (migoczące na różne sposoby "E" będące skrótem od "eczane" [edżzane]), poczty (Ptt), pomieszczenia modlitw (CAMI). Dalej widzę wypożyczalnię samochodów, niby-monopolowy, sklep jednego z operatorów telefonii komórkowej, cukiernię, niby-centrum handlowe wypełnione małymi sklepikami z różnymi mniej i bardziej potrzebnymi rzeczami. Dokładnie na przeciwko mnie Türkiye Bankasi, a zaraz obok niego Şekerbank. Ostatni pawilon na rogu to kwiaciarnia przyozdobiona czerwonymi balonikami i serduszkami. Zaraz po drugiej stronie ulicy filia HSBC, a dalej kolejne sklepiki z różnościami... i tak do końca ulicy. Po mojej stronie ulicy, w budynku obok niedługo otworzą Burger Kinga. Zaraz obok niego (w moją stronę) wspomniany sklep rybny z zaprzyjaźnionym sprzedawcą, no i centralnie pode mną minimarket spożywczy.
Niedługo z głośników zawieszonych na drzewie powinny popłynąć nawoływania na modlitwę. Bynajmniej nie oznacza to, że miasto na moment się zatrzyma. O nie. Patrząc na ulicę nie dostrzeże się nikogo, kto by skierował się w stronę wspomnianego pomieszczenia modlitw. Dopiero patrząc na wejście doń można zauważyć, że jednak ktoś tam chodzi. Głównie osoby starsze, prawdopodobnie mieszkańcy pobliskich budynków. Może to akurat kobieta, która przesiaduje godzinami w oknie na 3 piętrze budynku naprzeciwko.
O, właśnie ulicą przeszedł sprzedawca balonikowych serduszek. Jak widać komercja walentynek dotrze wszędzie, nawet do muzułmańskiej Turcji. Nie zauważyłem nawet, kiedy zapaliły się lampy uliczne. Ulica zaczyna jarzyć się neonami banków i tych wszystkich małych sklepików. Na budynkach po prawej widzę ostatnie promienie słońca. Zaczyna się robić chłodno. Wczorajszy dzień był dość chłodny, środa była niezwykle wiosenna (był to jeden z kilku powodów, który sprawił, że środa była wspaniałym dniem). Dzisiaj było trochę wiosennie, ale momentami padało, dopiero wracając z kampusu zaczęło się przejaśniać.
Reszta kawy już dawno wystygła.
To miejsce jest wyjątkowo dobre do pisania i obserwowania. Mało kto zadaje sobie tyle wysiłku, aby podnieść wzrok powyżej wystaw sklepowych. A mi znacznie łatwiej jest spuścić wzrok na ulicę i po prostu patrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz