wtorek, 27 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #4




7 kwietnia, środa, Amman, Jordania

Syria bardzo szybko zraziła do siebie Alpera. Mnie chyba jeszcze szybciej zraziła Jordania. O ile w samym Ammanie wszystko było dobrze, to tutaj kurtuazja się skończyła. Na południe były tylko pieniądze. Oczywiście te wyciśnięte wszelkimi sposobami z turystów. Również naciągnięte.
Ale po kolei, bo wszystko zaczęło się już na granicy, na którą przyjechaliśmy bez gotówki (teoretycznie wiedząc, że musimy zapłacić podatek wyjazdowy - 500 SYP oraz opłatę za wizę 10JD). W całym zamieszaniu pomógł nam chińczyk mieszkający we Francji, który wracał z Syrii. Pożyczył nam w ciemno pieniądze na wszystko; udało nam się szybko znaleźć bankomat i oddać. Przy okazji, Alper jako jedyny z pasażerów został wzięty na kontrolę osobistą, ponieważ nosił arafatkę odpowiadającą regionowi Izraela i Palestyny (tak, kolory i wzory mają znaczenie, ja mam czerwoną, syryjską neutralną). W samym Ammanie po przyjeździe uderzyło nas:
- bardzo dużo ludzi w różnym wieku mówi po angielsku
- jest McDonald's, Burger King, KFC, Pizza Hut itp. oczywiście z arabskimi tłumaczeniami
- taksówkarze są wyjątkowo natrętni i strasznie naciągają - z dworca do mieszkania naszego hosta zapłaciliśmy 4 JD (1 JD = 0.9 EUR, wynegocjonowane z 5 JD), a dzisiaj jadąc z mieszkania na inny dworzec, który jest znacznie dalej zapłaciliśmy jedynie 3 JD.
Nasz host, Murray z UK, okazał się być super kolesiem. Ma 22 lata, studiuje w New Castle ale zrobił sobie gap year, podczas którego robi staż AISEC'owy w Jordanii. Okazało się, że nie mógł nas odebrać z dworca, nikogo nie było w domu, ale zostawił nam ukryty klucz i podał wskazówki jak go znaleźć. Trochę pogadaliśmy, poszliśmy spać.
Plan na dziś zakładał Petrę, czyli właściwie największą atrakcję turystyczną kraju (uznaną za jeden z 7 nowych cudów świata). 3 godziny drogi z Ammanu. Na dworcu taksówkarze bezczelnie wciskali nam kit, że nie ma autobusu, że tylko taksówkę możemy wziąć. Jak dla nas jedynie 40JD od osoby. Kilkanaście metrów dalej zapłaciliśmy 5 JD/os za minibusa. Sama Petra... warta swojej (wygórowanej) ceny 33 JD (spieszcie się, od 1.11.2010 - 40 JD). Słowa tego nie opiszą, zostawiam zdjęcia, wyobraźnie i w razie czego służę wskazówkami. Schody zaczęły się, żeby wrócić, bo okazało się, że autobusów nie ma po godzinie 16. Z Petry do przystanku autobusowego jest około 2-3km. Życzliwy kierowca zaoferował się, że nas podrzuci. Po drodze poinformował, że nie ma busów, że taksi, że jego znajomy mówi po angielsku, to do niego podjedziemy i wytłumaczy nam wszystko. Okazało się, że "życzliwy kierowca" sam prowadził "service taxi" i może nas zabrać do Ammanu za 60 JD w sumie. Niech się wypcha, więc chciał nas skasować za te dwa kilometry z Petry do Wadi Musa. Niech się wypcha, nie zapłaciliśmy. Faktycznie, nie było autobusów z Wadi Musa do Ammanu, ale ponoć były z Ma'anu, kilkadziesiąt kilometrów dalej, ale żeby się tam dostać trzeba było wziąć taksówkę. Znowu, taksówkarz powiedział że weźmie nas za 5JD. Po drodze namawiał na Amman i Morze Martwe za 40-50 JD, po czym chciał nas skasować 10 JD (5 JD od osoby). Wynegocjowaliśmy 7.50 JD. Do Ma'anu przyjechaliśmy akurat jak minibus (ostatni bądź przedostatni) odjeżdżał pełny. I znów - taxi, service taxi itp. Kobieta mówiła, że 7 JD oso osby, kierowca, że jak dla nas to w sumie 25 JD. W końcu podstarzały Jordańczyk pomógł nam i razem z nim i jeszcze jednym pasażerem pojechaliśmy do Ammanu. 7JD od osoby + 5JD (całość) za podrzucenie pod wybrany adres...

... Tutaj kończą się moje odręczne zapiski prowadzone podczas wyjazdu... Do opisania zostały jedynie godziny spędzone na terenie Libanu... później.



poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #3

5 kwietnia, poniedziałek, Damaszek, Syria

Święta Wielkanocne zbliżają się do końca, za kilka minut wybije północ i skończą się moje pierwsze święta poza domem. Podobnie skończy się za kilkanaście godzin moja przygoda w Damaszku, stolicy Syrii. Couch surfing jest świetny, bo nigdy nie wiesz na kogo trafisz. W Damaszku spędziliśmy dwie noce surfując po podłodze... syryjskich żołnierzy. Służba wojskowa jest obowiązkowa, nawet po studiach i trwa 24 miesiące. Mohametowi, naszemu hostowi, zostało jeszcze 9, Abdul Aziemu - 3. Osoba pełniąca służbę jest bardzo ograniczona jeśli mówimy o prawach obywatelskich. Ich dowody osobiste są inne niż cywilne, nie mogą zawierać umów czy innych tego typu rzeczy. Nie mieszkają też w koszarach, rząd gwarantuje im lokum. Na bardzo niskim poziomie. W ciągu tych dwóch dni w czwórkę (Alper, Mohamet, Abdul Azi i ja) spaliśmy w pomieszczeniu, które ma może 9metrów kwadratowych, goły cement na podłodze (przykryty dywanem, na to cienki materac), ściany otynkowane były może z 10 lat temu, dach drewniany. Pomieszczenie to służyło za sypialnię, kuchnię (lodówka i butelka z gazem jest) i salon (telewizor jest). Toaleta na zewnątrz, turecka. Woda bieżąca jest z ogrodowego szlaucha więc o prysznicu zapomnij (ostatni miałem... w piątek wieczorem). Ale wiecie co? To jest niesamowite. Ci ludzie wiele nie mają materialnie, ale serca mają wielkie. W niedzielę, po przyjeździe tutaj zjedliśmy w piątkę (Mohamet host, Mohamet jego przyjaciel, Abdul Azi i my) syryjską kolację, czyli tortillo-pitę, hummus (pasta z ciecierzycy), falafel (smażone kotleciki z ciecierzycy), wypiliśmy kilka filiżanek syryjskiej herbaty (domyślnie bardzo słodka), a na koniec filiżankę tureckiej kawy (robił Abdul Azi, Kurd). Nasz host miał nocna wartę, więc spotkał się z nami dopiero w poniedziałek po południu. Cały dzień spędziliśmy z drugim Mohametem, który prawie nie mówił po angielski, ale jego chęć porozumienia się z nami była tak wielka, że nam się udawało. Pokazał nam właściwie cały Stary Damaszek i kilka urokliwych-nie-turystycznych-miejsc.
Ach, bym zapomniał. Na śniadanie Abdul Azi przygotował nam (czytaj: kupił ^^) gorące placki - z serem, papryką i z zatarem (tak, pamiętałem, kupiłem).
Damaszek jest niesamowity. Współgra tutaj konserwatywny islam z dość frywolnym chrześcijaństwem. Obok siebie stoją meczety, kościoły katolickie i ortodoksów czy Ormian. Souq (bazar) jest niewiarygodny - tłoczny od ludzi, towarów i zapachów przypraw i owoców. Podobał mi się na pewno bardziej niż Halep (no może z wyjątkiem cytadeli, damasceńska jest zamknięta dla turystów). Dystrykt żydowski jest urokliwy, główny meczet imponujący i w środku i na zewnątrz. Wrokliwe małe uliczki wypełnione sklepikami czy palarniami nargileh, piękne. Mohamet zaprowadził nas nawet do kawiarni, do której chcieliśmy iść ze względu na hakawati Abu Shadiego(ostatniego żyjącego profesjonalnego opowiadacza). Niestety spóźniliśmy się o godzinę, czego bardzo żałujemy. Następnym razem... jest powód żeby wrócić kiedyś do Damaszku. Kiedyś na pewno wrócę, na dłużej. Póki co, kolejne miasta czekają. Za kilka godzin bierzemy autobus do drugiej stolicy tego wyjazdu - Ammanu, stolicy Jordanii. Tam też będziemy surfować...
Zostało nam 6 dni, do zobaczenia Amman, Petra, Beirut, Tripoli, Lattakia, znowu tranzytem Hatay. Żeby w niedzielę w nocy być w Ankarze; ale to jeszcze tyle czasu. 6 dni przygód przed nami.
PS: W Halepie byliśmy atrakcją turystyczną... może dlatego, że świeżo zakupione arafatki nosiliśmy jak miejscowi, na głowie? :)

















czwartek, 15 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #2

3 kwietnia, sobota, Halep (Aleppo), Syria

Po nocy spędzonej na podłodze niezbyt dobrego hotelu (specjalne podziękowania dla Marii, Janki i Robeen, które użyczyły mi podłogi w swoim pokoju hotelowym), kilku godzinach w autobusie, który teoretycznie miał nas dowieźć do Halepu (a nie dowiózł, jedynie przewiózł przez granicę), szalonej przejażdżce syryjską taksówką z trójką niemieckich turystów, w końcu jesteśmy w Halep. Po kolejnych kilku godzinach kręcenia się po mieście i szukania hostelu/hotelu/lokum w końcu znaleźliśmy miejsce w małym, trochę obskurnym hostelu - materac na podłodze w przeszklonym patio na dachu. Za całe SYP 250(funt syryjski), czyli około... EUR 4, czyli nie jest źle. Spędziliśmy tu ledwo chwilę i od razu wyszliśmy na miasto.
Pierwsze wrażenie - architektura tutaj jest zupełnie inna niż w Turcji. Widać to było już po pierwszym meczecie zaraz za granicą. Architektura starego miasta Halepu to jak mieszkanka scenografii z Alladyna i Prince of Persia. Jasne, kamienne domy, piękna cytadela (XIIw., choć pierwsza fortyfikacja w tym miejscu powstał a wIV w.p.n.e.), niesamowite meczety. Właśnie... Meczety.Wałęsając się po uliczkach jednego z bazarów, natknęliśmy się na meczet. Z czystej ciekawości weszliśmy do środka... i zostaliśmy tam dobre 3 godziny. Okazała się, że zaszliśmy do Al-Adliyya zbudowanego w 1555r. (wg. Lonely Planet, 1510 wg. nauczycieli), a zaprojektowanego przez tego samego architekta co Sultanahmet Camii (Błękitny Meczet) i Hagia Sofia. Weszliśmy do środka na kilka minut po zakończeniu późnopopołudniowych modlitw (~19:15). pierwsze co rzuciło nam się w oczy - boczne nawy z pufami, stolikami, regałami z książkami. Druga rzecz - meczet nie był pusty. W jednym kącie grupa młodych chłopców uczyła się czytania Koranu. Należy tutaj zaznaczyć - Koran napisany jest w języku arabskim. Językiem urzędowym Syrii jest arabski. Spytacie - czemu oni uczą się czytać Koran, skoro napisany jest w ich ojczystym języku. Koran nie ma aktualnych przekładów, nie ewoluuje wraz z językiem. Koran, którego naucza się teraz jest napisany tak samo jak został spisany przez Proroka Mohameta. Chodzi jednak o sposób w jaki się Koran czyta, o melodię, intonację, długość dźwięków i pauz. Dlatego nawoływania na modlitw są jak śpiew - bo tak właśnie brzmi czytany (a właściwie recytowany) Koran. 8, może 10 chłopców w wieku od (na oko) 7 lat siedziało wokół swojego nauczyciela, który Koran zna na pamięć i wie jak go czytać. Każdy błąd chłopca - stuknięcie w pulpit i poprawienie go. innym kącie starsi mężczyźni wysłuchiwali nauk Koranu - filozofii, której uczy Koran; jego prawa, sposobu życia który nakazuje. Na drugim końcu meczetu - inna grupa mężczyzn pisała egzamin z Koranu.
A my siedzieliśmy to tu, to tam i rozmawialiśmy z Mohametem, 27 letnim nauczycielem w tymże meczecie, który do nas zagadał. A potem poczęstował herbatą. Omówił wszystko, przedstawił innym nauczycielom i imamowi (muzułmański odpowiednik księdza), którym okazał się być młody, zwariowany absolwent medycyny. W przeciwieństwie do Turcji, imam w Syrii może sprawować inne funkcje i nie musi poświęcać się kompletnie naukom Koranu. Czas nam tak szybko płynął, że nie zdążyliśmy się obejrzeć, a przyszedł czas na modlitwy wieczorne (20:26), które poprowadził znany nam imam. Ale zanim zaczął intonować wersy Koranu, zaprosił nas na wspólną kolację po modlitwach. Zaszliśmy do muzułmańskich zakrystii, gdzie grając w ping ponga z imamem czekaliśmy na skromną, acz sycącą i pyszną (bo tradycyjną syryjską) kolację. Choć żaden z nas nie mówi po arabsku i żaden z niech nie mówił dobrze po angielsku (z wyjątkiem Mohameta, który był dla ans tłumaczem) to niesamowicie spędziliśmy czas. Wyszliśmy z meczetu po 22, bo musieli go zamknąć i zostaliśmy odprowadzeni prawie pod sam hostel przez jednego z nauczycieli. Z pewnością siedzielibyśmy dłużej... Może wrócimy tam jutro, żeby się pożegnać.
A jak ktoś mi powie, że Muzułmani to terroryści.. wyśmieję, bo na pewno nie poznał żadnego.
Czas spać... jutro... Damaszek, czyli krok bliżej Petry.

PS: A szukając informacji turystycznej doświadczyliśmy syryjskiej uprzejmości. Na umieszczonej mapie z przewodnika nie mogliśmy zbytnio polegać. Postanowiłem więc napisać kartkę "Do you speak English? Yes?! Help us!!", którą chciałem przyczepić z tyłu do plecaka. Trzymałem ją w zębach, żeby schować markera do plecaka, gdy zagadał do nas może 30 letni mężczyzna mówiąc, że nie zna dobrze angielskiego ale spróbuje nam pomóc. Pomógł. A w biurze THL (Tureckie Linie lotnicze - "wejdźmy tam, na pewno mówią po Turecku!", kobieta której Alper się spytał - nie mówiła) udało nam się wejść w posiadanie dwóch map (szczegółowych) miasta. Kilka godzin później oddaliśmy jedną serbskiej parze i Grekowi, których pierwszy raz spotkaliśmy w kolejce po paszporty na granicy. W serbskim jest przysłowie mówiące, że jeśli spotyka się kogoś przez przypadek dwa razy, to spotka się go i trzeci raz. W poniedziałek wielkanocny prawdopodobnie będziemy w Damaszku. Świat jest po prostu mały. A pierwszą stratę wyjazdu (nie licząc 130 SYP wydanych na wspomnianą taksówkę, choć mieliśmy kupione bilety do Halepu) są moje jedyne długie spodnie, które rozpruły się na dobre 15cm w kroku i na nogawce. Dobrze, że wieczorem. Czyżby to znak, że czas na zakupy? Lista rzeczy do kupienia wydłużyła się... poza arafatkę i nargileh (wiedzieliśmy dzisiaj bardzo ładne za całe 100 SYP - 1.4 EUR) są jeszcze spodnie... Może krój lokalny?

środa, 14 kwietnia 2010

Spring Break, czyli wyprawa na Bliski Wschód #1

2 kwietnia 2010, piątek, Hatay (Antakya), Turcja

Wyprawy na Bliski Wschód dzień pierwszy.

W końcu przyszedł wyczekiwany przeze mnie okres przerwy wiosennej. Teoretycznie przerwa zaczyna się dopiero w poniedziałek, ale ja swoją zacząłem już wczoraj późnym wieczorem. Początek był niestety trochę zły - miałem jechać z Alperem, ale z powodów rodzinnych musiał jechać do Izmiru. Szczęście w nieszczęściu, dojedzie dzisiaj w nocy z jakimś znajomym, który tu mieszka. Ja jednak planów (o ile to, co mamy da się w ogóle nazwać planem) postanowiłem nie zmieniać. Wziąłem nocny autobus i po 9 godzinach dojechałem do Hatay (znanego również jako Antakya). 600 tysięczna miasteczko znajdujące się 60km od granicy z Syrią, 20 km od Morza Śródziemnego. Ankara pożegnała mnie na blisko 2 tygodnie deszczem. Hatay przywitało bezchmurnym niebem z pełnym słońcem. Jest 2 kwietnia, godzina 15 czasu miejscowego (14 polskiego) a ja siedzę bez koszulki na zboczu Góry Krzyża i podziwiam panoramę miasta. Temperatura tak na wyczucie to jakieś 25 stopni i delikatny, przyjemnie chłodzący wiatr. Mniej więcej pode mną znajduje się wykuty w skale Kościół Św. Piotra uważany za najstarsze na świecie miejsce kultu chrześcijan. W takich miejscach jak to cieszę się, że mam kartę muzealną. Gdybym miał płacić 8 TL za wejście czułbym się oszukany, bo "kościół" to w tym wypadku za duże słowo. Ot jaskinia z wybitymi rozetami i ołtarzem, nota bene, postawionym w XIX wieku. I tyle. Tyle wart to byłby widok z miejsca, w którym siedzę.
Z lewej strony kolorowe domy wspinają się na zbocze góry, co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów widać minarety. Po drugiej stronie rzeki - nowe zabudowania. Im bardziej na prawo tym więcej wolnej przestrzeni i zieleni, której tak niewiele w Ankarze. A u zbocza tej góry zielona niby-polana, na której grupkami przesiadują ludzie. W cieniu drzew siedzą kobiety z chustami na głowie i plotkując obserwują biegające dzieci. W cieniu ruin jakichś zabudowań - trzy motocykle (których w mieście pełno) i trzech kierowców. Chyba jedzą obiad.
Sam chyba coś zjem niedługo. Co prawda nie tak dawno jadłem śniadanie (şiş kebab z baraniny) ale powoli robię się głodny. Chyba czas się zebrać i zejść na dół, do centrum, żeby spróbować miejscowego specjału czyli atom shake'a - banany, miód, pistacje, nektarynki, mleko. A potem kupię na straganie truskawki (1.5 - 2 TL/kg), usiądę w parku i je zjem... Koszulka już sucha, więc można iść. Pytanie tylko dokąd. Mam jeszcze jakieś 10 godzin nim przyjedzie Alper, a potem mamy kolejne 8 nim weźmiemy (już razem) autobus do Halepu (Aleppo), Syria.
Z tego miejsca i w tej chwili, choć Wy przeczytacie później,
dla Piotra.

***


PS: Na świeżo po wypiciu. Atom Shake smakuje dziwnie, ot tyle. Jest lekko gorzkawy, słodki i puszysty. Nie powiem, że jest zły, bo nie jest. Jest inny. Tak samo jak inne są polskie kebaby od tych prawdziwych, tureckich. Przynajmniej spróbowałem. Domyślam się, że gdyby nie Lonely Planet, to bym nie skusił się na kupienie.
O, a w restauracji obok jadłem obiad. Ciekawie zawijają kurczaka z rożna. Najpierw w coś a'la tortilla, a potem dopiero w papier.
To teraz chyba przyszedł czas na truskawki. Robi się chłodno, no tak, już (dopiero?) prawie wpół do szóstej. Nie będę pewnie jadł kilograma truskawek przez sześć godzin.


niedziela, 11 kwietnia 2010

10 kwietnia, czyli...

Nigdy nie uważałem się za specjalnego patriotę. Nigdy też nie byłem wielkim fanem PiSu.
Jednakże to, co wydarzyło się wczoraj, a o czym dowiedziałem się z pierwszej rozmowy z rodzicami po powrocie z Bliskiego Wschodu, mną w pewien sposób wstrząsnęło. Nie potrafię sprecyzować co dokładnie. Pewnie nikt nie potrafi, co dotknęło go bardziej. To jest tragedia, której nie da się rozłożyć na części pierwsze. Zwłaszcza taka tragedia, w takich okolicznościach.

Boję się trochę jutrzejszego wyjścia na uczelnię. Jedyni ludzie, z którymi miałem póki co kontakt, to właściwie moi lokatorzy, którzy żartują. Niekoniecznie z tego a z samej sytuacji Polski. Wiem jednak, że ich żarty są bardziej hmm... Nie mają na celu w żaden sposób urażenia mnie, czy Nas - Polaków, może raczej w pewien sposób podniesienia mnie na duchu. Bo trochę upadłem, choć staram się tego nie pokazywać. Wykładowcy pewnie poruszą ten temat, moje jutrzejsze zajęcia nie należą do wielkich i nauczyciele mniej więcej mnie kojarzą. Zastanawiam się jak to będzie z innymi studentami. Tymi z wymiany i tymi lokalnymi.

Czuję też wewnętrzną potrzebę pójścia do ambasady i wpisania się do księgi kondolencyjnej. Godziny jednak kolidują mi z zajęciami, a nie chcę się usprawiedliwiać z nieobecności w ten właśnie sposób...
Chyba pójdę, a usprawiedliwienia ominę.