piątek, 12 lutego 2010

Kapadocja, czyli skały derwisze, tancerki i alkohol.

Ostatni weekend (6-7 lutego) minął pod znakiem wycieczki ESNowej do Kapadocji. Mógłbym ten wyjazd opisać jednym słowem - niesamowity. Ale to trochę mało, żeby oddać co się tam naprawdę działo.

Zacznijmy od tego, że wyruszyliśmy o chorej godzinie jaką jest 4.30 rano w sobotę. Godzina trochę za późna, żeby móc wytrzymać bez snu i trochę za wczesna, żeby móc się trochę wcześniej położyć spać i wyspać. No ale mówi się trudno... jakoś dotarliśmy na przystanek, choć nie było to takie łatwe po piątkowym wieczorze. Dwa autokary, na szczęście nie były zapakowane, więc miejsca było całkiem sporo. Pierwszy dłuższy przystanek, godzina 7, więc można było się troche wyspać. Zatrzymaliśmy się, żeby rzucić okiem na Tuz Go:lu: czyli Jezioro Słone. Dosłownie rzucić okiem, bo były to okolice świtu a jak wiadomo przed świtem najzimniej (a i wg Harveya Denta - najciemniej). Widok całkiem ładny ale pioruńsko zimno. I woda słona. Czyli właściwie nic specjalnie ciekawego.
Podczas całęj wycieczki wiele razy zatrzymywaliśmy się w jakichś losowych miejscach, żeby porobić zdjęcia. Dziwnym trafem w każdym z tych losowych miejsc znajdowało się kilka straganów z biżuterią, chustami, czapkami, obrazami, herbatą, ceramiką i lodami. Co jak co, ale lody w okolicach Muzeum w Go:reme były niesamowicie pyszne. A koleś, który je sprzedawał był świetny - potrafił powiedzieć kilka zdań po angielsku, niemiecku, francusku, włosku, mandaryńsku, kantońsku, hiszpańsku, japońsku i oczywiście po polsku też ("Lody dla ochłody", "Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny", "Zajebiście!" i jeszcze kilka). Chyba ze 20 osób się wokół niego zgromadziło i każdy kupując lody (TLY 2 za waniliowo-czekoladowe) rozmawiał z nim chwilę w swoim języku :)
Ale wracając do zwiedzania... Po Jeziorze Słonym przyszła pora na przystanek w małym skalnym mieście.
Kapadocja to rejon wulkaniczny, gdzie z lekkich i miękkich skał wulkanicznych powstawały przez lata niesamowite formacje - Bajkowe Kominy ("Fairy Chimneys" - wybaczcie, ale mam ze sobą tylko angielski przewodnik), grzyby skalne, jaskinie i tunele. Dzięki takiemu ukształtowaniu terenu, Kapadocja była doskonałym miejscem dla Chrześcijan, żeby ukrywać się przez Persami i Arabami w V-VII w. Na terenie Kapadocji znajduje się około 100 podziemnych miast. Największe był przez wiele miesięcy domem dla nawet 8000 ludzi. Kilkupoziomowe (my widzieliśmy Derinkaya, które ma 8 poziomów) labirynty tuneli i pomieszczeń. Kominy wentylacyjne i podziemne ujęcia wody pozwalały na życie bez wychodzenia na powierzchnię przez długie tygodnie.
Natomiast we wspomnianych kominach w latach późniejszych mieszkali normalnie ludzie. W Göreme znajduje się coś na kształt skansenu ("Göreme Open air museum"), na którego terenie w skałach znajdował się monastyr będący domem dla około 20 mnichów w czasach Bizancjum. Dziesiątki jaskiń, a w kilku z nich kaplice i kościoły z często dobrze zachowanymi freskami, nawet z XII wieku.

Podobnie sytuacja wyglądała w dolinie Ihlara, którą widzieliśmy przed Göreme (niedziela). Ponoć najpiękniejsza dolina Kapadocji, popularna wśród Bizantyjskich mnichów. Stąd na jej terenie wiele kościołów wykutych w zboczach kanionu. Zimą wyglądało to niezwykle magicznie. ośnieżone dno kanionu, rzeka płynąca spokojnie środkiem, nagie drzewa okryte tylko trochę śniegiem i słońce. Teren może kojarzyć się z widokami ze Star Wars, ale (jak zaznacza przewodnik) nie wykorzystano go w żadnym filmie. Myślę, że słowa niewiele tutaj znaczą, dlatego dołączam jak zwykle kilka zdjęć - więcej na FaceBooku.

W niedzielę widzieliśmy również Dolina Devrent (zwana też Doliną Wyobraźni), gdzie formacje skalne przybierają najróżniejsze kształty i tylko wyobraźnia pozwala na określenie co widzimy. Jedni widzą wielbłąda, inni wiewiórkę, a jeszcze inni udko kurczaka (jak ja :P).

W Avanos byliśmy w zakładzie ceramicznym, gdzie od lat wykonuje się ceramikę. Wcześniej ręcznie, teraz głównie maszynowo, choć niektóre rzeczy nadal wykonuje się ręcznie. A już na pewno ręcznie maluje. Na zdjęciu widać dzban do wina. Dzban nasuwa się na ramię, a żeby nalać wystarczy tylko złapać za uchwyt przy szyjce i przechylić. Niezwykle przydatne. Chciałem nawet kupić, ale ceny zaporowe...
Dzban (nie tak zdobiony jak ten na zdjęciu) znacznie mniejszy (nawet nie wiem, czy wszedłby na ramię) - TLY 100. Ten na zdjęciu był wielki, a kosztował ponad TLY 9000. Prawda, że robi wrażenie? Dzban i cena.
W tym samym mieście byliśmy również na degustacji win z tego rejonu. Rozpisywać się o tym nie będę, bo specjalnie nie ma o czym. Francuskie wino to nie jest. Ale i tak dobre, zwłaszcza białe.

W sobotę po dotarciu do hostelu (wykutego w skale oczywiście) i ogarnięciu się przeszliśmy w końcu do kluczowego momentu dla wielu. Koło 20 pojechaliśmy do restauracji, w której razem z około 120 innymi gośćmi wzięliśmy udział w Tureckiej Nocy. Nie ukrywajmy, że czekaliśmy na tą noc w dużej mierze ze względu na nielimitowane jedzenie i alkohol. Fakt, alkoholu było trochę (Raki, wino, piwo i cały czas uzupełniali), a jedzenie... o Jezu! W pewnym momencie człowiek już był najedzony ale jadł dalej, tak dobre to było.
Ale do sedna... zaczęło się od pokazu derwiszy. Kim są derwisze? Są to mnisi zakonu muzułmańskiego, którzy modląc się i medytując "tańczą" w bardzo charakterystyczny sposób - wirując. Cały obrzęd składa się z kilku części - przywitania i wychwalania Allaha, recytacji wersów z Koranu oraz w końcu medytacji w ruchu. Derwisze przybierają różne pozycje podczas tańca, każda mająca kluczowe znaczenie dla medytacji.
Chociaż to, co nam zaprezentowano było trochę komercyjne, to i tak robiło niesamowity efekt. Było to bez wątpienia przeżycie dość duchowe. W przeciągu najbliższych kilku tygodni chcemy jechać do Konyi, ponoć ojczyzny wirujących derwiszy, gdzie można obejrzeć najlepsze "pokazy".
Po wirujących derwiszach przyszła pora na jakiś taniec folkowy. 4 mężczyzn, 4 kobiety w tańcu, który przypominał trochę Kozachoka skrzyżowanego z tańcem irlandzkim. Jedna figura robiła jednak niesamowite wrażenie - mężczyźni trzymający się za ręce w okręgu obracający się w bardzo szybkim tempie i właściwie w jednym momencie zatrzymujący się na przysiad. WOW. Wszystko jest na filmie, który mam nadzieję na dniach zmontować.
Po krótkiej przerwie na posiłek (wspominałem już, że jedzenie było pyszne?) ten sam zestaw tancerzy postanowił zaprezentować tradycyjne tureckie wesele - z goleniem pana młodego, odrzuceniem go przez pannę młodą itp. Tutaj w ruch poszła też publiczność, która została zaangażowana trochę w show - wybrani kawalerowie mieli zaprezentować swe wdzięki pannie młodej i zobaczyć, którego ta wybierze. ta w końcu wybrała tego właściwego, po czym na koniu pojeździła sobie koło stolików w knajpie. Nie no, spoko :D
I tak najlepsze było po weselu, kiedy wszyscy zaczęli tańczyć w rytm tureckiej muzyki ludowej granej na żywo. Niekończący się pociąg z ponad 200 osób krążył po sali, między stolikami, aż w końcu wyległ na dziedziniec gdzie rozpoczął się taniec wokół wielkiego ogniska. Śnieg, gwieździste niebo, ognisko, muzyka na żywo i alkohol. Wszystko to sprawiło, że te kilka minut wokół ognia obudziło ten głęboko zakorzeniony gen w każdym z nas. Chyba każdy tam poczuł ten prymitywny zmysł. Jak człowiek pierwotny zgromadziliśmy się wokół ognia by odtańczyć taniec radości...
Bredzę :P

Był też dość efektowny pokaz tancerki brzucha. Ale efektowne to ona miała tylko wejście, bo potem to było troszeczkę żałosne. Choć z drugiej strony, Keith kręcący tyłkiem... kupa śmiechu :D

Tak czy siak... 2 dni w Kapadocji były bardzo intensywne i niesamowite. Jeszcze tam wrócimy, na pewno...

A już w ten weekend - Bańka ulicy Tunali pęknie! Chcemy wyrwać się poza naszą ulicę, na której mamy wszystko! Chcemy zobaczyć Ankarę. I może udami się do hamamu (Turecka łaźnia, kąpiel z masażem - TLY 10!).

Güle, güle


























1 komentarz: