wtorek, 16 marca 2010

Konya, czyli z plecakiem przez miasto

Konyę uznaję się za jedno z najbardziej konserwatywnych miast Turcji. To właśnie z tego miasta wywodzi się "tradycja" wirujących derwiszy i to właśnie tutaj tworzył i zmarł Rumi zwany również Mevlana (Nasz Przewodnik), XIII wieczny poeta, filozof i mistyk. I właśnie z tych dwóch powodów bardzo chcieliśmy z Gwen przyjechać do tego miasta, a już na pewno w weekend, żeby załapać się na sobotę. Dlaczego... o tym za chwilę... Mogę teraz tylko napisać, że udało nam się zrealizować wszystkie punkty programu. Co więcej, zdecydowaliśmy, że żeby lepiej poznać Turcję skorzystamy z CouchSurfingu (www.couchsurfing.com).

Już od samego początku dopisywał nam humor, szczęście i wrażenie, że doświadczamy tej prawdziwej Turcji. Na dworzec autobusowy dotarliśmy z przeświadczeniem, że kupienie biletów problemem nie będzie. Nie było. Dworzec autobusowy (otogar) w Ankarze to dobre 100 stanowisk najróżniejszych przewoźników. I prawie każdy z nich zatrudnia pracownika, który kręci się po terminalu, wykrzykuje nazwy miasta, do których można z jego firmą pojechać oraz pyta się wszystkich (a zwłaszcza tych wyglądających na Turystów) dokąd jadą próbując zaciągnąć ich do swojego stanowiska. Wyglądaliśmy wyjątkowo turystycznie, zwłaszcza ja, więc od razu "mieliśmy wzięcie"; ze słowotoku popularnych miast wyłowiliśmy pytanie "Dokąd?", na które odpowiedzieliśmy chóralnie "Konya". Nie zdążyliśmy zrobić kroku, gdy nawoływacz krzyknął do drugiego i tamten już zmierzał w naszą stronę, żeby zaprowadzić do 'swojego" biura. 40 TL i dwa bilety kupione, odjazd za 20 minut.
4 godziny później siedzieliśmy już w tramwaju, który kursował pomiędzy otogarem w Konyi a centrum (7km, 30 minut). I jesteśmy... Zadowoleni, wyspani. Pogoda wspaniała, prawie 20 stopni na plusie, pełne słońce. Obraliśmy pierwszy cel - Muzeum Mevlany, ale najpierw lunch. Tak dobrego kebabu z baraniny to dawno nie jadłem. Obowiązkowo ayran.
Znaleźliśmy się w końcu w Muzeum Mevlany, na które składa się dziedziniec, mauzoleum, wieże-sarkofagi oraz "kuchnia" będąca dawną szkołą derwiszy.
Począwszy od śmierci Rumiego (17 grudnia 1273 - noc zaślubin) powstało około 100 zgrupowań derwiszy, jednakże w latach '20 ubiegłego wieku Ataturk uznał je za przeszkodę w drodze do rozwoju państwa i zakazał praktykowania. W 1957 zakon w Konyi został "zreaktywowany" jako dziedzictwo kulturowe.
Zachowując się jak japońscy turyści zwróciliśmy na siebie uwagę jednego z, jak się później okazało, sprzedawców dywanów, który uznał mnie za Amerykanina. Skorzystaliśmy z okazji i zostaliśmy oprowadzeni po całym kompleksie dowiadując się przy okazji ciekawostek, które w przewodniku wspomniane nie zostały.
W mauzoleum znajduje się pięknie zdobiony grób Mevlany oraz kilkadziesiąt sarkofagów członków jego rodziny oraz bliskich przyjaciół. Niestety - fotografii ze środka brak, zakaz. w drugiej części budynku znajdują się przeróżne pamiątki - głównie ręcznie pisane egzemplarze Koranu (w tym ponoć najmniejszy Koran na świecie, czy Koran spisany przez marynarza specjalnym tuszem, który umożliwia czytanie również po zmroku) oraz dywany (w tym jeden, jedwabny przedstawiający Kaabę w Mekce, na który składa się ponad 3 000 000 splotów (144 na centymetrze kwadratowym)).Centralne miejsce jednak zajmuje relikwia Mahometa - pięknie zdobiona szkatułka, w której znajduje się pęk włosów z brody proroka. W rogach szklanej gabloty wywiercone są otwory. Odwiedzający zbliżają do nich swoje nosy i wdychają powietrze ze środka - wciąż czuć różany zapach, którego używał Mahomet.
Informacja turystyczne była tego dnia zamknięta, więc z jeszcze większym zapałem podążaliśmy za naszym przewodnikiem, który obiecał nam darmowe broszury o Mevlanie, wieczornej semie oraz mapy miasta. Na pytanie dokąd idziemy, usłyszeliśmy odpowiedź "Do mojego sklepu". No tak.. sprzedawca dywanów.
I tutaj doświadczyliśmy kolejnego uczucia spod znaku "A to Turcja właśnie". Zostaliśmy ugoszczeni, tak jak powinniśmy zostać. Siedziałem na wygodnej kanapie, piłem jabłkową herbatę i czekałem an Gwen, która połknęła haczyk i wybierała dywan. Trochę targowania (30% zszedł, ale i tak pewnie z ceny turystycznej) i Gwen stała się bardzo szczęśliwą posiadaczką całkiem ładnego tureckiego dywanu.

Przyszedł czas na spotkanie Hakana, naszego hosta, który przywitał nas wraz ze znajomym, Husseinem. I znów bardzo losowe tureckie doświadczenie - byliśmy wolnymi słuchaczami na wykładzie z zaawansowanej gramatyki tureckiej (kurs przygotowawczy do państwowego egzaminu, który trzeba napisać jeśli chce się pracować np w ministerstwie czy armii). Choć siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, to zostaliśmy wychwyceni przez wykładowcę. Hakan wraz z Husseinem wytłumaczyli kim jesteśmy, co tutaj robimy. Domyślam się, że przez chwilę byliśmy w centrum zainteresowania całej grupy. Niestety, póki co, nasza znajomość tureckiego pozwoliła na wyłapanie jedynie słów "Mustafa Kemal" (prawdziwe imię i nazwisko Ataturka).
Prosto z wykładu w czwórkę udaliśmy się do Centrum Kulturalnego Mevlany na semę. Czyli numer jeden na liście rzeczy do zobaczenia w Konyi (no może numer dwa, zaraz po Muzeum Mevlany). Sema, czyli modlitwa wirujących derwiszy. We wspomnianym centrum semy organizowane są co sobotę, a wejście na nie jest darmowe.
Muszę przyznać, że zapłaciłbym za to każde pieniądze. Ciężko znaleźć słowa, które mogłyby całość opisać. To, co widzieliśmy podczas tureckiej nocy w Kapadocji to nic... Tam było 4 derwiszy... tutaj około 20 wykonujących pełną semę oraz kolejnych około 10 stanowiących oprawę muzyczną. Wyobraźcie sobie 20 jednocześnie wirujących mężczyzn, którzy do tego tworzą "konstelacje" i przemieszczają się podczas wirowania. Ubrani w białe suknie, w smukłych czapkach, wirują i stają się pomostem między Allahem a ziemią. Prawa dłoń zwrócona jest ku niebu, ku Allahowi, a lewa skierowana jest ku ziemi.
Wśród nich znalazł się też chłopiec, na oko około 7-8 letni, który wirował wraz z nimi. Niesamowite było to, że chłopiec ubrany był na biało co świadczy o jego doświadczeniu.
Warto tutaj też wspomnieć, że ta sema nie jest robiona jako show. To są prawdziwi derwisze, którzy naprawdę się modlą i łączą z Allahem.
Całość trwa ponad godzinę...

Po semie wróciliśmy do centrum, żeby coś zjeść. Stanęło na şiş kebabie, czyli szaszłykach. Ale nie takich jak robimy na niedzielne rodzinne grillowanie. Kelner pierw podał talerze ze świeżą pietruszką, niby-salsą (to jest genialne!), świeżą i duszoną cebulą oraz cienkie placki (coś jakby tortilla ale o zupełnie innym smaku). Dopiero po chwili przyniósł szaszłyki - kawałki mięsa na długich metalowych szpikulcach. Ja zaryzykowałem kebab z płucek (bardzo dobry muszę przyznać; w sumie po kokoreç mnie nic nie zdziwi), Gwen - kurczaka. Co do tego? Oczywiście że ayran, a potem herbata. Zmęczeni zaszliśmy jeszcze na pyszną owocową herbatę (ale robioną na bazie świeżych owoców) do "nargileh salonu". Chcieliśmy iść gdzieś na nargileh, ale Konya jak na konserwatywne miasto przystało nie ma życia nocnego nawet w sobotę wieczór. Prawda taka, że nam to nie przeszkadzało, ale jak się okazało byli tacy, którzy tego zrozumieć nie potrafili.
Po 17 godzinach na nogach w końcu trafiliśmy do mieszkania Hakana i mogliśmy położyć się spać. Choć nie obyło się bez lekkiego stresu. Zakomunikowaliśmy, że idziemy spać (spaliśmy w trójkę w jednym pokoju) położyliśmy się do swoich łóżek; Hakan zgasił światło i usiadł na krześle i obserwował. Trochę nas to zaniepokoiło, ale w końcu pragnienie snu wygrało i udaliśmy się na spotkanie z Morfeuszem. Może to po prostu turecka gościnność - dopilnowanie, żeby goście zasnęli spokojnie...
Skończyła się sobota...

Niedziela była natomiast dniem tureckiej gościnności, drobnych przyjemności oraz zwiedzania meczetów.
Zaczęło się od tureckiego śniadania z Hakanem i jego rodzicami. Śniadanie prawdziwie tureckie, nie tylko ze względu na zestaw ale też na formę, czyli siedzenie na podłodze. A jedzenie było pyszne. Zwłaszcza drobno pokrojona duszona papryka na zimno. Po szybkim pożegnaniu udaliśmy się już we dwójkę na przystanek tramwajowy. Zonk - nie ma budki żeby kupić bilety. No to idziemy na drugi przystanek, gdzie był mały sklepik. Ale biletów w nim nie było. Byli natomiast przesympatyczni Turkowie. Pan z kiosku zawołał dwóch Turków, którzy przed chwilą coś u niego kupowali. Ci zabrali nas na przystanek, skasowali swoje bilety za nas i powiedzieli gdzie mamy wysiąść. I jeszcze gumą poczęstowali!
Prosto z przystanku udaliśmy się ponownie do Muzeum Mevlany, ale zniechęceni wielką kolejką wielkich niemieckich turystów postanowiliśmy chwilę odpocząć przy szumie fontanny. Dosiadła się do nas młoda Turczynka, może 18-20 letnia, z włosami przysłoniętymi różową chustą. Słyszała, że rozmawiamy po angielsku i po prostu chciała chwilę porozmawiać z nami i poćwiczyć swój angielski, którego zaczęła się uczyć. Takie drobiazgi, a człowiekowi miło się robi.
Po krótkiej rozmowie zaczęliśmy nasz objazd po meczetach. Zaczęliśmy od XVI-wiecznego Selimiye Camii [selimije dżami] znajdującego się zaraz koło Muzeum Mevlany. Następny był İplikçi Camii [iplikczi dżami], najstarszy (1202) meczet w Konyi. Jego wnętrze różni sę tak bardzo od wszystkich meczetów, które widzieliśmy, gdyż jest po prostu pusty jeśli chodzi o dekoracje ścian. Mamy jedynie okrągłe płyty z imionami Allaha, mihrab i nic poza tym. Ostatnim meczetem na szlaku był usytuowany na szczycie Alaaddin Tepesi (wzgórze Aladyna) Alaaddin Camii [aladin dżami], czyli najważniejszy meczet w Konyi i drugie (zaraz po grobie Rumiego) najświętrze miejsce miasta. 20 lat młodszy od İplikçi Camii łączy w sobie Rzymski i Bizantyjski styl. Z pięknym marmurowym ozdobionym biało-błękitnymi motywami mihrabem i ze wspaniałym widokiem na Konyę. Spacerując po jego wnętrzu natknęliśmy się na grupę mężczyzn, których "przewodnik" w pewnym momencie poprosił ich, żeby usiedli i zaczął śpiewać. Natomiast na dziedzińcu zaczepiło nas dwóch Turków prosząc o zrobienie sobie zdjęcia z panoramą miasta... i mną :) Turyści z Bodrum (Południowy-zachód, wybrzeże).
Zmęczenie stwierdziliśmy, że przyszedł najwyższy czas na nargileh i łyk jabłkowej herbaty. Gdzie? W ogródkach herbacianych, które zajmują prawie całe zbocze wzgórza. Wspólnymi siłami udało nam się zamówić wszystko po turecku o raz po turecku spytać się gdzie znajdziemy dobre etli ekmek (dosłownie "chleb z mięsem"), czyli specjalności Konyi - pidę z baraniną.
Po chwili spaceru siedzieliśmy w restauracji i po Turecku zamawialiśmy etli ekmek! Usłyszeliśmy nawet, ze nasz Turecki jest bardzo dobry, co nas bardzo podbudowało (zwłaszcza w świetle przyszłotygodniowego egzaminu). Po kilkunastu minutach na naszym stole wylądowały dwie szklanki samorobnego ayranu, talerz wspaniałej salsy, talerz z surówką (sałata z pomidorem, ogórkiem i zieloną papryczką), talerz ze świeżą natką pietruszki oraz wielki półmisek z pokrojoną pidą... Smaku etli ekmek z pietruszką skropioną cytryną i salsą nie da się opisać słowami. Zjedliśmy wszystko, co do kawałka... I oczywiście popiliśmy cały obiad filiżanką herbaty. Na deser kupiliśmy sobie w kiosku po rożku (pistacjowe Cornetto!). Po tym przyszedł czas na zakupienie biletu na tramwaj (po Turecku) i usłyszenie od sprzedawcy "Sen Polonya'yin" co znaczy nie mniej ni więcej "Jesteś z Polski". Po dwóch dniach bycia mylonym z Amerykaninem czy, co gorsza, Niemcem była to sympatyczna odmiana.
40 minut później kupowaliśmy bilet do domu. Jedna firma chciała nas zrobić w balona mówiąc, że wszystkie autobusy do Ankary odjeżdżają o 18 (była 17:10)... dwa czy trzy stanowiska dalej kupiliśmy (taniej) bilety na autobus o 17:30.
O 22 otworzyliśmy drzwi do naszego tymczasowego domu... I stwierdziliśmy, że to był wyjątkowo udany weekend. Ze wspaniałą pogodą, sympatycznymi przygodami i dowodem, że pierwszy raz nie zawsze boli, wszak Couchsurfing był zabawny :)

Konfrontując swoje wrażenie następnego dnia z Corrado i Oceaną, których spotkaliśmy przed i po semie, stwierdziliśmy, że jesteśmy bardzo dobraną podróżniczą parą i zwiedzanie w grupie było idiotyczne. Dlaczego? Powiedzieli nam, że miasto może i ładne, ale nudne. Podobnie sema...

My byliśmy wniebowzięci...

A na koniec cytat z nauk Mevlany, który w Konyi znają wszyscy...

Przyjdź, przyjdź raz jeszcze, przyjdź nawet jeśli w Boga nie wierzysz lub jesteś czcicielem ognia. Przyjdź, bo nie jesteśmy z tych, którzy tracą nadzieję. Przyjdź, nawet jeśli sto razy złamałeś swoje przysięgi. Proszę Cię, przyjdź raz jeszcze.
[wolne tłumaczenie znalezione w sieci]

Więcej zdjęć, jak zawsze na FaceBooku.

6 komentarzy:

  1. Wiesz co natchnąłeś mnie do CouchSurfingu i zwiedzeniu w ten sposób Barcelony :P ale nad tym będę myśleć już po powrocie z przerwy świątecznej w Polsce :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo CouochSurfing to jest życie i prawdziwe oblicze kraju. Choc można trafić na dziwaków :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Którzy obserwują jak śpisz ;> ja już zdążyłam poznać prawdziwe oblicze Hiszpanii :P

    OdpowiedzUsuń
  4. hej,
    fajne relacje, czekam na wschód :) kiedy jedziesz? pozdro z Południa Turcji :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tygrysku, wrzuć coś nowego! Choć domyślam się, że relacja ze wschodu nie zmieści się w jednej notce, ani nawet w pięciu ;) Czekamy!

    OdpowiedzUsuń
  6. Moja droga Zuzanno, będzie nowa notka, niebawem, będzie!

    OdpowiedzUsuń