wtorek, 2 marca 2010

Istambuł, czyli podążając za zapachem jabłkowej herbaty i fajki wodnej

W zasadzie ta notatka powinna być pusta, ponieważ ciężko znaleźć słowa, które mogłyby opisać Istambuł. Zbitek wyrazów, kilka zdjęć... zdecydowanie to nie wystarczy, żeby oddać atmosferę tego miasta. Postaram się jednak opisać te 3 dni spędzone w tym wielkim mieście najlepiej jak tylko potrafię (przypomnę na wszelki wypadek, że nie jest po humanie, tylko mat geo i nie jestem na polonistyce, a rachunkowości). Opierać się będę też na przewodniku bardziej niż na własnej wiedzy. Historia nie była moim ulubionym przedmiotem.

Turecka herbata zaparzona, turecka chałwa waniliowo-czekoladowa z pistacjami pokrojona, więc zaczynamy.















Istambuł, Konstantynopol, a na samym początku (czyli od 657r.p.n.e.) Bizancjum, przechodził z rąk do rąk kilka razy. Pierw Rzymska osada, która rozwijała się aż do wojny domowej, kiedy to została zagarnięta przez złą stronę (196r. odebrano Bizancjum prawa miejskie). Wszystko po to, żeby w 324r. stać się "drugim Rzymem" i zostać przemianowanym na Konstantynopol na kolejne milenium. Swoją ostateczną nazwę, İstanbul, miasto otrzymało z rąk Imperium otomańskiego po 28 maja 1543r., czyli po upadku Konstantynopola zdobytego przez sułtana Mehmeta II (zwanego jako Fatih - Zdobywca). Miasto rozrastało się i rosło na znaczeniu przez kolejne lata stając się ważnym węzłem handlowym leżącym na pograniczu Europy i Azji. Wszystko po to, żeby Mustafa Kemal (Atatürk) mógł odebrać miastu tytuł stolicy Imperium czy Republiki Tureckiej. Decyzja Atatürka o zlokalizowaniu stolicy Republiki Turcji w Ankarze dla Istambułu była ciosem. Miasto straciło uwagę rządu przez co utraciło dawny blask. Dopiero lata '90 ubiegłego wieku sprawiły, że Istambuł znów zaczął być nazywany Paryżem Wschodu. Wysiłek włożony w rewitalizację ogromnego (bo obecnie ponad 15-milionowego) miasta został wynagrodzony - Istambuł to Europejska Stolica Kultury 2010.

Tyle tytułem historycznego wstępu do mojego weekendowego wypadu. Jechałem do istambułu, żeby nie tylko zobaczyć samo miasto ale żeby spotkać się ze znajomymi. Nie zawiodłem się na niczym... no może na jednej rzeczy, ale to później. 6 godzinną podróż autobusem zacząłem od urwania się z jednych zajęć na uczelni, szybkiego powrotu do domu, błyskawicznego obiadu (o tak, kochany kurczak za TLY 5) i pierwszej przejażdżki ankarskim metrem, a właściwie Ankaray-em, na dworzec autobusowy. Znalazłem swój autobus, zająłem miejsce i poczułem, że zaczyna się najlepsze.
O samej podróży... czytałem o podróży autobusem w Turcji, ale myślałem, że wszystko to nieaktualne już informacje... myliłem się. 450km, które dzieli Ankarę i Istambuł autobus pokonuje w 6 godzin, wliczając w to 30-40 minutową przerwę mniej więcej w połowie. Dla porównania - IC na trasie Warszawa - Gdynia to prawie tyle samo czasu w trasie, a warunki niestety lepsze tutaj. Podczas całej jazdy steward kilkukrotnie częstował kawą, herbatą, sokami, colą. Do tego skromny poczęstunek i możliwość oglądania telewizji przez cała drogą na małym ekranie, który każdy miał przed sobą. Muszę przyznać, że 4 godziny oglądania tureckiej telewizji (choćby nawet było to tureckie MTV) źle działa na psychikę. Ciekawą rzeczą jest olejek pomarańczowy, którego kilka kropel steward wylewa na ręce podróżnych. Olejek rozciera się w dłoniach, przeczesuje się następnie włosy, a na końcu wdycha orzeźwiający pomarańczowy zapach. Podróż zakończyłem w środku tańczącego tłumu (o tym więcej w kolejnej notce) na stacji Alibeyköy.
Odebrał mnie Akın wraz z ojcem; mama przygotowała lekką turecką kolację po czym z Akınem rozmawialiśmy do 3 czy 4 rano. Z tego powodu piątek automatycznie nam się trochę skrócił. Ale w końcu (po studenckim śniadaniu) przyszedł czas na zwiedzanie miasta w towarzystwie Akına i jego kuzyna - Tahy.

Muszę powiedzieć, że pierwszy raz byłem w tak wielkim mieście jak Istambuł (przypominam - ponad 15 milionów mieszkańców). Miasto jest ogromne, niesamowicie rozległe z poplątaną komunikacją (głównie poza centrum), ale to akurat normalne dla Turcji. Gdybym miał przemieszczać się sam, to na pewno bym się zgubił. Ale wracając do zwiedzania... jako cel postawiłem sobie zobaczenie tego, co najważniejsze czyli Sultan Ahmet Camii ([dżami]) czyli Błękitnego Meczetu oraz Kościoła Boskiej Wiedzy czyli Aya Sofya. Dwa najpopularniejsze zabytki Istambułu. Uprzedzę - tak, zobaczyłem oba.
Zaczęliśmy jednak od meczetu, który znajdował się zaraz obok przystanku autobusowego, na którym wysiedliśmy. Yeni Camii ([jeni dżami]) czyli "Nowy Meczet" aż tak nowy jak nazwa wskazuje nie jest - powstawał przez 6 lat w XVI wieku. Układem przypomina Błękitny Meczet, nie jest jednak tak oblegany przez turystów. Pokręciliśmy się chwilę po wnętrzu starając się nie przeszkadzać nielicznym modlącym się (to był piątek, a piątek dla muzułmanów jest jak niedziela dla katolików). Po opuszczeniu "nowego" meczetu złapaliśmy tramwaj, żeby udać się na plac Sultanahmet, przy którym znajdują się oba wspomniane "wielkie" zabytki. Tam też dołączył do nas Taha, który chciał podszkolić swój angielski. Nogi poniosły nas najpierw do Błękitnego Meczetu, jednak nie dane nam było długo tam zostać, gdyż po chwili ochrona zaczęła kulturalnie wypraszać turystów z powodu zbliżających się popołudniowych modlitw. Udaliśmy się więc do Aya Sofya.
Cesarz Justynian zleciał budowę świątyni w VI wieku aby podnieść prestiż miasta w imperium. Ukończona w 537r. budowla pełniła funkję kościoła aż do upadku cesarstwa w 1543r. kiedy to Mehmet Zdobywca nakazał przekształcić świątynię w meczet. 400 lat później, w 1935 Mustafa Kemal zdecydował zrobić w tym miejscu muzeum. Burzliwa historia sprawiła, że miejsce jest wyjątkowe. Pomiędzy ogromnymi "medalionami" z arabskimi inskrypcjami znajdują się mozaikowe obrazy przedstawiające świętych. Nad drzwiami do głównej części świątyni znajduje się mozaika Chrystusa Króla, a w głównej części, nad mihrabem (mihrab to coś na kształt ołtarza, jego umiejscowienie wskazuje kierunek Mekki) znajduje się dość dobrze zachowany wizerunek Madonny z Dzieciątkiem Jezus. Całość robi wrażenie również z architektonicznego punktu widzenia - ogromne wnętrze, z wielką kopułą wydaje się być niepodtrzymywane w żaden sposób (w rzeczywistości całość trzyma się na 40 żebrach, a sama kopuła specjalnie została zbudowana z lekkich cegieł sprowadzonych z Rodos. Wygląda to znacznie lepiej niż wnętrze Błękitnego Meczetu, którego kopułę podtrzymują cztery wielkie filary. Niesamowite jest jednak właśnie to połączenie dwóch religii - Islamu i Chrześcijaństwa, które nadaje miejscu unikalny klimat.
Ostatnim punktem w planie zwiedzania tego dnia była "Basilica cistern" (wspominałem już, że mam angielski przewodnik), czyli zbudowany w 532r. zbiornik retencyjny. Pomieszczenie mogące pomieścić nawet 80 000m³ wody podparte jest 336 kolumnami z czego 3 warte są szczególnej uwagi - jedna zwana jest kolumną płaczu ze względu na przypominające łzy płaskorzeźby, natomiast dwie następne opierają się na głowach meduz (dla przypomnienia: w mitologii Meduza była kobietą o wężach zamiast włosów, której spojrzenie w oczy zamieniało w kamień - prawie jak bazyliszek).
Na tym skończył się turystyczny piątek - przyszła za to kolej na kolację (tym razem kebab z baraniny zapiekany chwilę z pieczywem w sosie pomidorowym), której oczywiście towarzyszyła filiżanka herbaty. A następnie udaliśmy się do starego klasztoru, który zamieniono na kilka knajpek z nargileh (fajką wodną). Wyjątkowo klimatyczne miejsce - wypijaliśmy kolejne filiżanki herbaty jabłkowej paląc fajkę wodną, a dokoła nas wielu Turków, młodych, starych, w grupkach, samych, czytających gazetę, plotkujących; wszyscy palący nargileh i pijący herbatę. Ostatnim punktem piątkowego programu był spacer wzdłuż wybrzeża Bosforu w dzielnicy Ortaköy gdzie znajduje się przepiękny (przynajmniej z zewnątrz i to nocą) meczet. W trójkę zasiedliśmy w jednej z wielu knajpek i popijając piwo graliśmy (tzn. ja i Taha, Akın nie umie, więc się nudził) w tavlę czyli tryk-traka bądź backgammona.

Minął piątek. Sobota zaczęła się podobnie, późnym wstaniem, tureckim śniadaniem przygotowanym przez mamę Akına i późnym wyjściem z domu. Chcieliśmy (ja chciałem) zobaczyć Pałac Topkapı , jednak okazało się, że wyjątkowo tego dnia wcześniej zamykają. Spędziliśmy więc kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) minut w Błękitnym Meczecie. Ogromny meczet o sześciu minaretach zbudowany został w XVI wieku, aby przyćmić znajdującą się w pobliżu Aya Sofię. Fakt, ogrom robi wrażenie (choc osobiście spodziewałem się czegoś większego) - dziedziniec jest wielkości wnętrza, a wnętrze jest spore. Dziesiątki tysięcy błękitnych kafelków (skojarzenie: portugalskie azulejos i ich wykorzystanie, np. w kościółku w São Lourenco) zdobi środek, stąd też wzięła się nazwa. Głównym mankamentem budowli są jednak, wspomniane przy okazji Aya Sofya, 4 masywne filary podtrzymujące kopułę. Pozwala to tylko docenić geniusz VI wiecznych architektów projektujących Aya Sofyę.



Z Meczetu nogi poniosły nas do raju zakupocholików - Wielkiego bazaru. Prawda jest jednak taka, że słowo "wielki" to zdecydowanie za mało... 4000 (tak, CZTERY TYSIĄCE) sklepików oferujących wszystko - od dywanów, przez lampy, tradycyjne stroje, buty Mike (albo Nixe), koszulki prawie od Armaniego, zapalniczki, nargileh (jedna na pewno będzie moja, bez dwóch zdań!), porcelanę, biżuterię, bogato zdobione plansze do gry w tavlę na tureckiej wiagrze kończąc. Wszystko pod dachem, wydaje się być wielkim labiryntem, w którym można się zagubić na długie godziny. My spędziliśmy tam chyba godzinę co i tak było zdecydowanie za krótko (czytaj: zero zakupów); co ciekawe - Akın był tam pierwszy raz (jak Pedro, który przeze mnie pierwszy raz był w Christo Rei :D). Gdy będę w Istambule następny raz, to na wielki bazar (oraz bazar z przyprawami) poświęcę cały dzień...
Po, jak widać niezbyt intensywnym dniu, udaliśmy się na Taksim - imprezowe centrum miasta. Krzyżówka sopockiego Monciaka z warszawskim Nowym Światem - deptak na którym roi się od restauracji, knajp, kawiarni, pubów i barów. Żeby jednak było niecodziennie, to ulicę zdobią świąteczne lampki - bałwanki trzymające choinki, gwiazdy itp. Chciałem napisać, że "nadal zdobią", ale w sumie to jest Turcja, kraj muzułmański, więc może po prostu traktują to jako całoroczne uniwersalne oświetlenie (w Chińczyku na Batorego chyba cały czas mają zamontowane lampki świąteczne :P).Spotkalismy się z Larą (erasmuska z Akına semestru), zjedliśmy kolację (köfta) po czym po prostu się wtopiliśmy w tłum, "zagubiliśmy", znaleźliśmy małą knajpę w bocznej uliczce i znów z piwem zaczęliśmy grać w tavlę (biedny Akın, spędził blisko dwie godziny siedząc i czytając gazetę). Ale to nie koniec nocy, przecież to sobota, Taksim, Istambuł... Taha zaprowadził nas do małego klubu, w którym wszyscy go znali; weszliśmy za darmo, dostalismy stolik pod samą sceną, na której występował jakiś popularny turecki zespół. 6 płyt na koncie, więc repertuar mieli bogaty. Co z tego, że nie rozumiałem ani słowa. Zabawa była przednia :D Nawet dostały mi się pozdrowienia ze sceny, byłem chyba jedynym obcokrajowcem w całym klubie :)
Za takie właśnie drobiazgi uwielbiam szwendanie się z "lokalnymi", a nie wielką erasmusową paczką.

Minęła sobota. A niedziela stała pod znakiem erasmusowych spotkań. Przy drobnej pomocy Akına ("Cześć, nie wiem gdzie i o której się spotkamy, dam Ci Akına, on Ci wszystko wytłumaczy") udało nam się zorganizować spotkanie - Tunç i Cansu z semestru letniego 2008/2009, Akın (semestr zimowy 09/10) z Tahą (on dopiero na pierwszym roku jest, erasmus miejmy nadzieję jeszcze przed nim), Kinga ( :) Erasmus w Istambule, teraz) oraz Gamze (Turczynka, siostra Alpera, erasmus w Bonn, semestr zimowy 2009/10) ze znajomą. Herbata, tavla, lekkie rozmowy i wspominanie jak to było na ich erasmusie, a do tego widok na Bosfor... I na tym właściwie skończyła się moja wizyta w Istambule. Akın, Taha i Cansu odprowadzili mnie na przystanek autobusowy skąd dojechał na dworzec, a stamtąd hop i 2 w nocy jestem w mieszkaniu w Ankarze...

To był jednak intensywny weekend. Istambuł jest magiczny, zatłoczony, zakotłowany, ale w całym tym zgiełku zawsze znajdzie się miejsce, żeby postać na moście i połowić ryby w Bosforze, usiąść przy filiżance herbaty i nargileh czy przespacerować po Taksim. Na pewno jeszcze tam wrócę; jak nie w kwietniu, to na przełomie maja i czerwca. I później pewnie też...

Teraz przyszedł czas na odrobinę nauki (zbliżają się kolokwia) i na planowanie przerwy wiosennej... A raczej dogrywania szczegółów przerwy wiosennej - 3-11 kwietnia. Tak, 3 kwietnia to sobota Wielkanocna. Przy dobrych wiatrach będę wtedy w Beirucie (Liban), a potem Syria, Jordania... Ach!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz